poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rozdział XV

14:51, 29 grudnia 2016, Oberstdorf

     Stefan westchnął, kręcąc głową na boki. Po chwili wyciągnął ręce przed siebie, splatając palce ze sobą. Nie czekając na nic, ponowił bieg, rytmicznie poruszając rękami do muzyki, jaką odgrywały jego stopy, uderzając o zmarzłą ziemię.
W tym roku do Oberstdorfu zawitała prawdziwa zima. Śnieg zakrywał swoją kurtyną każde drzewo, szczyty górskie szkliły się, lód pokrywał ziemię. Zimowa aura dawno nie spłynęła na Oberstdorf w czasie Turnieju Czterech Skoczni. Było to lekkie zaskoczenie, rozczarowanie i równocześnie radość. Podczas sezonu zimowego śnieg powinien być najbardziej oczywistą oczywistością. Jednak z roku na rok status ten zmieniał się gwałtownie. Globalne ocieplenie robiło swoje.
Kraft szybko przebiegł kawałek, dzielący go od drzwi, prowadzących do austriackiego boksu. Jednym susem pokonał stopnie schodów i wparował do pomieszczenia, w którym panował niepokojący hałas. Każdy rozmawiał z każdym i nikim równocześnie, nie zważając na to, czy rozmówca jest metr czy dziesięć metrów od niego.
Pierwszym, który zwrócił uwagę na Stefana był Hayböck. Podbiegł do niego, przerywając wgapianie się w ekran telefonu i uważne przysłuchiwanie się rozmowie Fettnera i Hofera. Thomasa Hofera.
- O co chodzi? – zapytał Kraft, spoglądając na beztrosko rozmawiających kolegów z kadry.
- Wszyscy zgodnie uznaliśmy, że skoro i tak możemy zginąć, to nasze hasło, które po sobie pozostawimy, to: „Niech śmierć pocałuje nas wszystkich w dupę” – powiedział Michael, unosząc kąciki ust do góry.
- A ty?
- Co: ja?
- Co ty tu robisz? Przecież to przed hotelem... Podobno byłeś nieprzytomny – zająkał się Stefan.
- Tak, to prawda. Nieprzytomny zupełnie tak, jak wtedy gdy upiłem się w trzy dupy na urodzinach Marisy i potem przez dwadzieścia godzin nikt mnie nie mógł dobudzić – rzekł. To porównanie wywołało uśmiech na twarzy Krafta. – Na całe szczęście mój stan nie był poważny i lekarz orzekł, że mogę bez problemu skakać.
- To dobrze. Miło będzie patrzeć, jak uniżasz się przed moim zwycięskim majestatem – zakpił Kraft.
- Zobaczymy kto tu będzie zwycięzcą – odparł Hayböck, wychodząc na zewnątrz.
Kraft westchnął i usiadł na ławce najbliżej niego. Schował głowę między ramiona i zaczął się nerwowo kołysać w przód i w tył. Każdy, kto dziś nie umrze, będzie zwycięzcą. To będzie jego mały tryumf. A jedno było pewne – będą też przegrani.

     Stoch biegł powoli, czując, jak jego każdy mięsień pobudza się do życia, skurczając i rozkurczając się rytmicznie. Chłodne powietrze delikatnie opływało jego ciało, wywołując gęsią skórkę. Prawą ręką poprawił swoją granatowo-czerwoną czapkę i nieznacznie przyspieszył. Uwielbiał to uczucie, kiedy mięśnie zaczynały go boleć od wysiłku. Kochał tę falę gorąca, która przetaczała się wtedy przez jego ciało. Za każdym razem przyspieszał. Zawsze cieszył się z tego, że walczył sam ze sobą, z własną słabością. Komuś mogłoby się wydawać, że to bez sensu, doprowadzać się na skraj wytrzymałości organizmu, nie pozwalać sobie na chwilę wytchnienia. Ale on to kochał.
Przebiegł obok jednego z domków serwismenów, po czym skręcił w stronę lasu, odgrodzonego od terenu skoczni wysoką siatką. Dysząc nieznacznie, podbiegł do siatki, wczepiając w nią palce. Zimny metal przeszył jego gorące palce, odciskając na nich palące ślady, które po chwili znikały, aby w ich miejsce pojawiały się kolejne. Człowiek mógł utonąć w tym niezwykłym uczuciu. Zderzenie dwóch różnych ciał. Niemalże morderczy pocałunek ciepła i zimna, trwający do czasu, aż ktoś nie oprzytomnieje i wyrwie się z niezwykłego transu.
Pokręcił głową, po czym ruszył wzdłuż ogrodzenia, co jakiś czas uciekając wzrokiem w stronę skoczni. Donośne dźwięki dochodzące ze stadionu ogrzewały jego serce, wlewając do środka szczęście i dumę. Był dumny, bo wiedział, że tam, na dole, stoją tłumy jego rodaków. Co prawda, nie było to to samo wsparcie, co w Zakopanem czy Wiśle, ale dało się to wyczuć. Gdyby ktoś się skupił, dałoby się wyczuć delikatne wibrowanie powietrza, naelektryzowanego od każdego jednego okrzyku, mającego utrzymać zawodnika jak najdłużej w locie.
Z rozmyślań wyrwał go głuchy trzask. Zanim zdążył się zorientować, upadł na ziemię, z trudem podpierając się rękami. Spojrzał do tyłu. Duży kamień, o który się potknął, zdawał się śmiać z Kamila. Jego chropowata powierzchnia pokryta była cienką warstwą śniegu, który w niektórych miejscach przechodził w lód. 
Stoch podniósł się, otrzepując kolana ze śniegu. Biały puch opadł na ziemię, ginąc wśród tysięcy innych płatków śniegu. W jednym momencie były czymś istotnym, aby potem spaść i zmieszać się z tłumem, i w żaden sposób nie wyróżniać się od wszystkich i wszystkiego wokół. Spadły z wysokości, aby stać się nikim. Kolejną materią we wszechświecie, bez której świat nie straciłby swojej równowagi.
Ponowił trucht. Cały czas trzymał się trasy wyznaczonej przez metalową siatkę. Zimne powietrze omywało jego płuca. Mięśnie skurczały się i rozkurczały. Słońce rzucało ostatnie promyki na jego plecy. Śnieg skrzypiał pod stopami. To nieprawdopodobne, jak monotonia może stać się czymś tak pięknym, że chciałoby się uchwycić ten moment na dłużej.
W pewnej chwili kilkadziesiąt metrów przed Stochem pojawiła się ludzka sylwetka. Człowiek, przechodzący przez sporą dziurę w siatce, ubrany był cały na czarno. Jedynym jasnym punktem była jego blada twarz. Otrzepał z ramienia ostatni, uschnięty liść, pozwalając mu upaść na ziemię w spokojnym tańcu, który nie mógł być porównywany do niczego innego. Nieznajomy rozejrzał się ostrożnie na boki. Kamil natychmiast uskoczył w bok, chowając się częściowo za schnącym krzakiem. Przeklął w duchu fakt, że miał na sobie zieloną kurtkę, dzięki której mógł zostać łatwym celem uchwytnym dla oka. Człowiek na całe szczęście go nie zauważył i ruszył w stronę wioski skoczków, posuwając się powoli. Chociaż w sumie może wcale nie chciał go zauważyć. Może przypadkiem zamknął oczy, patrząc na Stocha. Może nie chciał widzieć nikogo, tak samo, jak nie chciał zostać zauważony przez nikogo.
Stoch dla ostrożności wsunął się bardziej między gałązki krzewu, obserwując poczynania nieznajomego. Po ciężkich ruchach i mocniejszej budowie ciała stwierdził, że to mężczyzna. Odruchowo przełknął ślinę, z trudem przepychając ją obok guli w gardle. Spokojnie, powtarzał sobie, tak to już teraz jest. Może to przypadkowy człowiek? Jednak sam nie wierzył własnym pocieszającym myślom. To nie mógł być przypadek, żeby oprawca i przypadkowy człowiek byli do siebie tak fizycznie podobni, jak i mieli na sobie jednakowy strój. 
Istniała też inna opcja.
Kamil mógł podświadomie wmówić sobie te podobieństwa. Ludzki umysł tak działa – wytwarza niepotrzebne obrazy i myśli wtedy, kiedy nie powinno ich być. Natychmiast gdy człowiek potrzebuje potoku myśli, umysł tak jakby się blokuje. Choćby nie wiadomo jak kto by się starał, niemożliwe jest, aby poskromić umysł. Umysł jest w tej grze lwem, a człowiek jedynie mrówką, której wydaje się, że potrafi pokonać lwa, uciekając przed nim. Jednak lwa nie można pokonać. Zawsze do ciebie wróci i uderzy ze zdwojoną siłą, nieważne gdzie jesteś. Czy to nie jest dziwne?
Mężczyzna posuwał się wzdłuż ścian boksów, muskając palcami wszelkie krawędzie i nierówności. Szedł bezszelestnie i powoli. Zupełnie jakby nie chciał być zauważony. Po dłuższej chwili przystanął w miejscu, nasłuchując. Wystawił rękę zza ściany i upuścił coś na ziemię. Gdy przedmiot upadł na ziemię, szybkim krokiem skierował się w stronę dziury w siatce.
Kiedy już miał przechodzić przez poszarpane przejście, zatrzymał się i spojrzał w stronę Stocha. Skoczek zamarł. Wiedział, że wzrok tego kogoś tkwi na jego ciele. Kamil skulił się jeszcze bardziej, mając nadzieję, że nagle zniknie, pęknie i rozpłynie się w powietrzu jak bańka mydlana. Jednak nie miał na co liczyć. Było za późno. Z trudem uniósł głowę do góry. Co prawda nieznacznie, ale liczył się sam fakt, że to zrobił. Że przemógł się.
Mężczyzna cały czas wiercił dziurę w czole Stocha. Po kilkunastu sekundach bezsensownego wgapiania się w Kamila, szepnął coś bezgłośnie. Przekaz jednak dotarł do Stocha.
„Ani słowa.”
Po chwili sylwetka mężczyzny zniknęła w lesie po drugiej stronie ogrodzenia. Oszołomiony Stoch podbiegł w stronę dziury. Kiedy stanął prosto przed nagłą wyrwą w ciągłości siatki, zaklął siarczyście pod nosem. W miejscach, gdzie metal zamieniał się w pustkę, siatka kończyła się nadpalonymi i poszarpanymi krawędziami. Ktoś zrobił tę dziurę za pomocą prowizorycznego materiału wybuchowego, który z pewnością mógłby zrobić piętnastolatek, mający do dyspozycji podstawowe materiały i jakiekolwiek pojęcie na temat budowy materiału wybuchowego.
Nie zastanawiając się długo, pobiegł pędem w stronę wioski, byle jak najbliżej ludzi i jak najdalej morderców. Wiedział, co miał zrobić. Wiedział, że ktoś powinien się dowiedzieć o tym niedopatrzeniu. Przecież, cholera, to był wielki Turniej, a ochrona pozwala sobie na takie rzeczy, jak przeoczenie dziury w ogrodzeniu. To było wręcz nie do uwierzenia.

     Było już ciemno. Światło reflektorów przecinało czarną zasłonę, wypełniając przerwy w ciągłej, miękkiej tkaninie swoim jaskrawym światłem. Drzewa wydawały się skrzypieć złowrogo, tak, jakby miały zaraz runąć. Niebieskawe światła latarki poruszały się szybko, przebiegając przez wioskę skoczków, wijąc się wzdłuż ogrodzenia, aby po kilku minutach wpaść w pustkę, która przerodziła się w las. Dziesięć stóp uderzało chaotycznie o zmarzłą ziemię. Łysy mężczyzna na przedzie o karmelowej karnacji zaklął cicho pod nosem. To było pewne, że skończy się to dla niego źle.
- Schmidt, podejdź – warknął łysy, czując, jak krew w nim dosłownie się gotuje.
Po kilku sekundach obok niego stanął wysoki mężczyzna. Niemalże biała czupryna opadała mu na czoło. W rękach trzymał krótkofalówkę.
- Tak? – zapytał.
- Czy ktoś w ogóle przez ten cały czas postanowił choć raz obejrzeć ten teren, do cholery? – spytał, zaplatając ręce za plecami.
Odpowiedziała mu cisza, którą po chwili przerwał okularnik, stojący z tyłu:
- Możemy przejrzeć obraz z kamer – zaproponował, uśmiechając się krzywo, na siłę, unosząc wyżej lewy kącik ust.
Łysy zmełł w ustach przekleństwo, jakim miał zamiar obrzucić wszystko wokół.
- Dobrze – odparł po chwili. Na jego języku nadal gnieździł się ten przeklęty owad, który jak najszybciej chciał przekląć wszystko wokół. Mimo, iż starał się utrzymać go w wiecznym spokoju, każde następne uderzenie serca wymagało w nim jeszcze większą chęć do obrzucenia wszystkiego błotem za pomocą słów. Na początku było słowo. I to był ogromny błąd. Słowa są gorsze od czynów.
Okularnik czekał jeszcze chwilę, czujnie obserwując twarz wyższego od siebie komendanta jednostki policji Komendy Głównej w Oberstdorfie – jednego z najbardziej gruboskórnych i bezdusznych osób, jakie w życiu miał okazję poznać.
Po krótkiej chwili na usta komendanta wkradł się wymuszony uśmiech. Nie mówił on jednak tego, co zwykle przemawia za uśmiechem dziecka. W środku wcale nie kłębił się ocean zadowolenia z uwagi podwładnego. W środku tlił się pożar i głęboko zakorzeniona irytacja człowieka żądnego krwi, który sprawiał wrażenie skłonności psychopatycznych. W nienawiści do świata – tak został wyszkolony na służbie.
Jednak to nie policja zmieniła go w potwora, którego krył pod spodem, potwora, który za słuszną propozycję podwładnego byłby w stanie zabić z zimną krwią i pustym wyrazem twarzy. 
Na początku był żołnierzem. Przeszedł wiele. W swoim życiu widział już, jak wybuch granatu oderwał głowę jego najlepszego przyjaciela. Widział hektary pokryte ciałami, skąpanymi w krwi. Widział koniec jego jednostki. Został ostatni z grupy pięćdziesięciu mężczyzn, którzy pociągali za spust z bólem serca, z grupy, która zawsze potrafiła zamienić szary dzień, pokryty krwią ludzi, w dużej mierze niewinnych, na przyjacielskie rozmowy i gry w szachy. Wiederholf cały czas miał przed oczami czerwoną kulę ognia nad obozem jego jednostki. Czasami żałował, że akurat wtedy nie było go w środku razem z resztą. Że postanowił zrobić obchód.
- Na co jeszcze czekacie, Fischer? Na Nobla? – przerwał swoje rozmyślania, spoglądając na twarz Fischera. – Wykonać – dodał, wskazując ręką w stronę skoczni.
Po chwili okularnik odszedł, niespiesznym krokiem pokonując odległość między siatką a pierwszym budynkiem.
Wiederholf odwrócił się twarzą w stronę pozostałej trójki policjantów.
- A wy co tak stoicie w miejscu? Kolejni kandydaci do odbioru Nobla? – warknął. – Sporządźcie raport – zakomenderował po chwili.
Trójka mężczyzn skinęła głową zgodnie, jak jeden mąż, po czym ruszyli ramię w ramię w stronę skoczni, skąd docierały już donośne odgłosy trąbek, gwizdów i okrzyków. Zaczęli coś między sobą szeptać. Po chwili wybuchli gromkim śmiechem, który podrażnił uszy Wiederholfa. Od czasu wybuchu nienawidził śmiechu. I ludzi. Ale mimo to zdecydował się na zawód, który zmuszał go do współpracowania z ludzkimi istnieniami, a każda śmierć była jego osobistą porażką.

     Biała poświata wydobywająca się z komputera zalała swoim blaskiem niewielkie pomieszczenie. Mała, czerwona lampka awaryjna świeciła się nieśmiało, górując nad wielokrotnie większymi drzwiami, nad którymi wisiała. Czarne obrotowe krzesło zaskrzypiało cicho, kiedy ciężka męska sylwetka opadła na siedzenie, gniotąc czarną tkaninę.
Fischer ściągnął czarne okulary, po czym położył je na niewielkim wolnym skrawku biurka obok komputera. Nieskładnie ułożone stosy różnych dokumentów tworzyły ogromne wieże, które sprawiały wrażenie twierdzy nie do zdobycia. Mężczyzna westchnął cicho, kładąc dłoń na myszce. Kliknął folder podpisany „MONITORING”, po czym wpisał hasło dostępu. Czekając, aż obraz się załaduje, wyciągnął ręce na boki, chcąc się rozciągnąć. Pomieszczenie było jednak tak małe, że jego dłonie dotknęły ścian, zanim zdążył je wyprostować.
Po kilku sekundach przed oczami Fischera pojawiło się tysiące ikonek. Każda z nich oznaczała zapis z każdej jednej kamery, z każdego jednego dnia. Fischer westchnął ciężko, mrucząc jakieś przekleństwo pod nosem. Pochylił się przed laptopem, uważnie szukając odpowiedniej kamery. Po około 5 minutach odnalazł to szereg nagrań.
Mężczyzna nacisnął pierwszą ikonkę, oznaczoną datą 21 grudnia. Włączył opcję przyspieszania, wgapiając się w ekran. Jakiś kot, biegnący wzdłuż siatki. Padający śnieg. Nic szczególnego, co mogłoby zwrócić jego uwagę.
22 grudnia.
Śnieg. Uginające się drzewa. Wiewiórka, chodząca po drzewie.
23 grudnia...
Kiedy już powoli przysypiał, jego uwagę przykuł dziwny cień, skradający się do siatki. Szedł od strony skoczni. Fischer zwolnił obraz. Czarny cień przyklęknął przy ogrodzeniu, wyciągając coś z torby na ramieniu. Po chwili wstał i zaczął przypinać coś u góry siatki. Kilka minut później cień odbiegł w stronę wioski skoczków. Nie minęło dziesięć sekund, a siatka, obłożona słabym materiałem wybuchowym, rozerwała się na części wzdłuż linii kabli, po czym opadła na ziemię.
Fischer sprawdził datę. 27 grudnia. 5:30 rano. Dzień przygotowania skoczni. Mężczyzna zaklął pod nosem. Nikt nie miał zamiaru sprawdzić tego terenu. Przecież to niemożliwe. Natychmiast zmniejszył obraz nagrania, po czym kliknął w inny folder. „PRZYGOTOWANIA.” Wszedł w plan obchodów i przydziałów do danego terenu. Tamtego dnia trzech funkcjonariuszy miało na celu sprawdzić, czy nie ma z tamtej strony zagrożenia, takiego jak podłożona bomba.
Dlaczego nikt nie zgłosił tej usterki?
Wyjaśniania mogły być trzy: albo postanowili olać służbę, albo zostali zdrajcami, albo stali się ofiarami.
Fischer natychmiast założył okulary i, nie wyłączając komputera, wybiegł z pomieszczenia. Odgłos jego stóp niósł się echem po zmarzłej ziemi.

     Głos spikera wywołał gromki aplauz kibiców.
- Trzecie miejsce w serii próbnej, po skoku na sto trzydziesty czwarty metr, zajął Manuel Poppinger! – Austriackie flagi uniosły się wyżej, coraz szybciej przecinając powietrze. – Drugie miejsce zajął Kamil Stoch, skacząc sto trzydzieści osiem i pół metra! – Biało-czerwone skupisko flag i szalików wybuchło ku górze. – A zwycięzcą został... Po skoku na sto trzydzieści siedem metrów... Severin Freund! – Niemalże całe trybuny zaczęły ryczeć i trąbić ze szczęścia. Szczęście stało jak na razie po stronie gospodarzy.
Severin uśmiechnął się, widząc radość rodaków. Wciąż się uśmiechając, włożył na lewą stopę but, po czym zawiązał sznurówki, schylając się przy tym. Kiedy się wyprostował, przyjął gratulacje od Stocha, Hayböcka i reszty światowej elity. Z każdym z nich zamienił kilka słów.
Po chwili poczuł ogromny ból na plecach i dłoń, która uderzyła w niego z ogromną siłą. Freund skrzywił się trochę.
- Richard, ty stary draniu! – zaśmiał się Severin, odwracając się twarzą w stronę Freitaga. – To już dawno przestało być śmieszne – dodał, widząc szeroki uśmiech niemieckiego zawodnika.
- Phi, nie znasz się – odparł Freitag dziewczęcym głosem.
Freund przewrócił oczami.
- A ty masz zamiar tutaj stać przez cały czas, czy postanowisz zaszczycić całą czterdziestkę ósemkę zawodników swoją obecnością? – zapytał Freitag, zakładając ręce na piersi. – W blasku chwały to ty się będziesz pławić, jak wygrasz ten pieprzony Turniej.
- Ty mi tu nie obrażaj Turnieju, nazisto – powiedział Freund, schylając się do plecaka. – To nie jest rzecz, która może paść ofiarą twojej kpiny.
- Oczywiście, Sev. Ktoś już zdążył zrobić sobie kpinę z twojego umiłowanego show na czterech skoczniach. A jeszcze większą kpinę to zrobił ten, kto nadal na to pozwala – prychnął. Po chwili położył dłonie na biodrach i przekrzywił głowę na bok. – W sumie to niezłe jaja teraz mamy. Jak w jakimś słabym kryminale.
Freund zarzucił sobie plecak na jedno ramię, patrząc spode łba na Freitaga. Westchnął cicho, zbierając wszystkie słowa, jakie chciał powiedzieć. Słowa, które mógł wypuścić na światło dzienne. Nie wszystko nadawało się to mówienia tego głośno.
- Jak dla mnie to jest to bardziej komedia, nie kryminał. Słaby żart. Jeden gościu postanowił sobie zażartować z nas, a my nie zrozumieliśmy żartu, wzięliśmy go na poważnie, zamiast odpowiedzieć mu jakimś innym żartem. Nikt nie wie, gdzie kończy się żart, a gdzie zaczyna prawda. Ten ktoś postanowił pobawić się naszą nieświadomością. – Przełknął ślinę, uważnie obserwując twarz Freitaga. Richard patrzył na Freunda z zainteresowaniem, co zaskoczyło Severina. Freitag zazwyczaj odnosił się do niego żartobliwie, każdą rzecz obracał w żart. Teraz jednak był poważny. To nie była maska. Richardowi można było czytać z twarzy jak z otwartej księgi. – To jest takie idiotyczne. Z jednej strony On, mający przewagę. Z drugiej my, kompletnie odporni na wszystkie zaczepki. Jedno mnie tylko dziwi – dlaczego On robi wszystko tak powoli i stopniowo? Czemu to tak przedłuża, zamiast zakończyć wszystko od razu. – Zrobił krótką przerwę. – To bardzo długi żart, a On ma zamiar się pośmiać trochę dłużej niż powinien. Pośmiać naszym kosztem.
Pomiędzy zawodnikami zapanowało niewygodne milczenie. Po krótkiej chwili Severin ruszył w stronę boksów niedaleko zeskoku. Freitag natychmiast podreptał za nim, przygryzając dolną wargę.
- Naprawdę tak uważasz? – zapytał po chwili Richard.
- Nie, wymyśliłem sobie taką historyjkę na poczekaniu – sarknął Freund.
Freitag wymierzył mu sójkę w bok, nieznacznie unosząc kąciki ust ku górze.
- Szczerze mówiąc, ja nie mam zdania na ten temat. To dzieje się poza mną. Może poza lękiem o własne życie, zdrowie i karierę – odparł Richard.
Freund skinął głową.
- A wiesz, co jest w tym najzabawniejsze? – zagadnął ponownie Severin. Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź Freitaga, odparł: - Niby wszyscy się boją wszystkiego, boją się o każdego, a tak naprawdę podświadomie pragną tylko tego, aby to nie oni byli następnymi nieszczęśliwcami. Tak naprawę każdy chce śmierci i tragedii innych, aby uniknąć własnej tragedii. Dobro własne nad dobro ogółu. Czy to nie jest paradoks?
Freitag niechętnie przytaknął.
- Ludzie są dziwni – skwitował po chwili.

     Ręce wszystkich zgromadzonych na stadionie skoczni Schattenberg-schanze kibiców równocześnie wystrzeliły w górę, aby po chwili zacząć unosić się i opadać w mniej więcej jednakowym rytmie. Wszyscy czuli się swobodni w wielkim tłumie. Wszyscy czuli się tu rodziną. Wszystko złe szło w niepamięć. Liczyła się tylko chwila obecna.
Czy to możliwe, aby istniało tylko tu i teraz?
Tak.
Każdy powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie sam.
Spiker zagrzewał kibiców do wspólnego tańca. Mimo niskiej temperatury na zewnątrz, w sercach każdego z kibiców szalał istny ogień. Było to uczucie ne  opisania. Nie do porównania. Nie do zastąpienia.
Mała dziewczynka w czapce z mysimi uszami, kucnęła, aby schować się przed gradem pięści kibiców, rozochoconych do tańca alkoholem. Złapała się za głowę, spoglądając na obraz skoczni przed nią. Nie potrafiła zrozumieć, co tak bardzo ciekawiło jej rodziców w tym sporcie. Co prawda, sama chciała umieć latać, ale to było głupie. To tak jakby ubrać psom buty i stwierdzić, że już potrafią chodzić na tylnych łapach. Zabawa i radość jest niezwykła do czasu, aż zwierzak nie spadnie na cztery łapy. Tak samo jest ze skokami. Wszystko jest fantastyczne. Lot samoistnie wywołuje uśmiechy na twarzach kibiców. Ale kiedy zawodnik ląduje na zeskoku, tłum wytraca cały zapał i radość. Skok przestaje cieszyć. Co prawda, to uczucie pustki i niezainteresowania trwa niedługo, ponieważ każdy podświadomie przypomina sobie rzecz, która była powodem szczęścia. I w ten sposób koło toczy walkę ze światem.
Radość.
Wybuch.
Euforia.
Pustka.
Pamięć.
Pamięć jest najważniejszym elementem egzystencji człowieka. Bez niej jesteśmy nikim. Bez niej tracimy swoje życie. Stajemy się nowymi ludźmi.
Mała blondynka ściągnęła z głowy czapkę myszy i na czworakach uciekła w stronę korytarza prowadzącego do wyjścia ze stadionu oraz toalet. Gdy już wydostała się z tłumu, wstała, otrzepała kolami i wytarła przybrudzone dłonie w czarne spodnie. Wsunęła za ucho kosmyk włosów, który wypadł z jej warkocza, po czym rozejrzała się wokół. Powolnym krokiem zmierzała w stronę damskiej toalety. W pewnym momencie natknęła się na uchylone drzwi. Rozejrzała się uważnie, po czym wetknęła głowę zza drzwi. Ku jej uradowaniu była to toaleta. Wsunęła się do środka, uważnie przyglądając swojemu odbiciu w lustrze. W tym momencie nie istniało dla niej nic, poza tym, co działo się po drugiej stronie lustra. Rzeczywistość, która została zretuszowana do obrazów. Zero zmartwień. Świat jednego zmysłu.
Podążając do kabiny z toaletą ani na moment nie spuściła wzroku z odbicia.
W pewnym momencie jej stopa stanęła na czymś miękkim. Dziewczynka odruchowo cofnęła stopę. Po chwili spojrzała w dół. Jej krzyk rozdarł powietrze niczym pocisk. 
Przed oczami małej blondynki roztaczał się ocean krwi. Wśród ogromnej, czerwonej kałuży leżał człowiek. Jego brzuch przecięty był w kilku miejscach. Mokry materiał przylepił się do ran. Szyję mężczyzny zdobił krwawy uśmiech. Jego bladą twarz pokrywały krwawe plamy. Mężczyzna wydał z siebie ostatnie tchnienie, ostatni raz zarzęził cicho. Jego usta ułożyły się w dwa słowa: „To on”.
Blondynka zamarła w bezruchu. Łzy zalały jej cały obraz. To nie był widok odpowiedni dla dziecka.
Zanim dziewczynka uciekła, zdążyła przeczytać napis na identyfikatorze mężczyzny. Thomas Fischer.

********
Pff... Rozdział w 10 dni... Jestem Mesjaszem w trochę mordercxej wersji. A tak poza tym, no to heeejka :3
Ostatnio jestem takim fit człowiekiem. Ćwiczenia, bieganie, rolki i te sprawy. Takie przygotowania do lata, aby być seksi jak... Jak ktoś, kto jest seksi. Nikt mi nie przyszedł do głowy. (Poszukiwałam w gronie kobiet...)
Nie wiem czemu w tym opowiadaniu ciągle musi być jakaś drama... I czemu nieraz piszę takie różne pierdoły nie wiadomo z czym związane. Chociaż to jest fajne. 
Chciałabym Wam przypomnieć o ankiecie na dole!!! Ci, którzy jeszcze nie wybrali swojej odpowiedzi: mam nadzieję, że okażecie swój morderczy instynkt i dobrze wytypujecie.
Pozdrawiam ;***
P.S. Pisząc tę notkę słucham "She's kinda hot" i zastanawiam się, czemu ta piosenka jest taka genialna. Oczywiście, są genialniejsze, ale to szczegół...

piątek, 8 kwietnia 2016

Rozdział XIV

13:09, 29 grudnia 2016, Oberstdorf

   Wiedział, że musiał już iść, że nie było czasu, że się spieszył. Ale mimo to i tak siedział na łóżku w swoim pokoju, miętoląc w dłoniach złotą bransoletkę. Niewielkie sześcianiki uderzały o siebie cicho, wmawiając mu, że one rzeczywiście istnieją, choć dla niego ich w ogóle nie było. Nie miały prawa bytu. Po prostu nie, bo... nie. Chciał uwierzyć w przypadek, że znalazł tę bransoletkę w swoim pokoju, kilkaset kilometrów od miejsca, w którym powinna się znajdować. Ale świat już mu doskonale udowodnił, że coś takiego, jak przypadek nie istnieje.
Klemens przełknął ślinę, obracając między kciukiem a palcem wskazującym drewnianą kostkę, na której widniał wygrawerowany napis. I to on, Klimek, był wykonawcą. Wszystkie nierówności w literach pamiętał tak, jakby odbiły się w jego umyśle. Jakby jego palce zdążyły dokładnie przestudiować krawędzie czarnych wgłębień. Doskonale pamiętał dzień, w którym postanowił zrobić prezent swojej przyszłej żonie.
Było ciepło jak na listopad - temperatura nie spadała poniżej piętnastu stopni. Klemens wybrał się na mały spacer po centrum Zakopanego, chwytając ostatnie promyki jesiennego słońca, zanim świat znowu zniknie za strugami deszczu i białą zasłoną, utkaną z mgły, śniegu i mrozu, który od wieków sprawiał wrażenie, jakby posiadał ciało. Złociste liście przepływały pod butami Murańki, szemrając cicho. Był to dźwięk, w którym można było się zatracić – delikatny, przyjemny, odległy, rytmiczny. Obok niego przewijało się tysiące nieznajomych twarzy Część z tych ludzi rozpoznawała jego twarz, prosząc o autograf i wspólne zdjęcie. 
Lubił kontakt z fanami, o ile nie byli zbyt nachalni. Wiedział, ile szczęścia potrafi dać tym ludziom fakt, że ich idol, sportowiec, któremu kibicują, zwrócił na nich uwagę, że uśmiechnął się przyjacielsko do obiektywu aparatu i wymienił z nimi kilka, wydawałoby się, prostych słów. Sam kiedyś był kibicem, więc doskonale znał to uczucie. Poza przyjemnością, która tkwiła w tych krótkich spotkaniach, musiał także w każdej chwili pamiętać o dbaniu o swój wizerunek medialny. Nie mógł sobie pozwolić na odcięcie się od świata, życiem z dala od kibiców i myśleniu tylko o sobie. To nie byłoby dla niego korzystne. Poza tym, traktowanie innych z góry, ze względu na soją sławę było sprzeczne z jego sumieniem.
Czasami jednak przerażało go to, że był tak rozpoznawalny. W końcu skoki narciarskie w Polsce z każdą chwilą zyskiwały kolejne rzesze fanów. Mimo iż chciał czasami po prostu móc przejść przez ulicę, musiał podpisywać się chaotycznym ruchem ręki na kartce papieru. Mimo iż nieraz się spieszył, był zatrzymywany przez kibiców. Często zdarzało się, że nie miał ochoty na robienie zdjęć, a i tak pozował do wspólnego zdjęcia, na siłę wyginając kąciki swoich warg ku górze.
Idąc po chodniku, przylegającym do setek sklepów, nie mógł oprzeć się wpatrywaniu w rozmaite wystawy, kryjące się za warstwą szkła. Co jakiś czas odrywał jednak wzrok od tafli szkła i mimowolnie sunął spojrzeniem po mężczyznach i kobietach, idących obok siebie, trzymających się za ręce. Za każdym razem widząc taką rozradowaną parę, przed oczami stawała mu Aga. Jego wybranka. Wiedział, że to ta. Chciał podjąć następny krok w ich związku i zaręczyć się, ale jego pragnieniem było oderwać się od tradycyjnych ram. Czuł, że jego sumienie kazało mu zrobić coś specjalnego dla Agnieszki. To nie mógł być tylko zwykły pierścionek, który spoczywał już przy jego sercu, w wewnętrznej kieszeni szarego płaszcza. Był pewien, że jej się spodoba. Delikatny rubin, tkwiący na złotej obręczy wokół tysięcy maleńkich cyrkonii, stwarzał wrażenie, jakby tańczył. Srebrzyste cyrkonie układały się wokół rubinu w płatki, dzięki czemu pierścionek przypominał kwiat.
Wiatr smagał twarz Klimka, co jakiś czas przeplatając się z ciepłymi promykami słońca. W powietrzu unosił się przyjemny zapach jesieni. Murańka szedł przed siebie, w sobie niewiadomym celu. W pewnym momencie stanął w miejscu, tak nagle. Ocknął się z zamyślenia i zwrócił wzrok w stronę wejścia, prowadzącego do jednego ze sklepów. Przełknął ślinę i wszedł do środka, wciskając ręce głęboko do kieszeni.
Kilka sekund później znajdował się w wielkim pomieszczeniu. Podłogę wyścielały białe płytki, poprzecinane srebrzystym wzorem. Ściany, zakryte do połowy boazerią pomalowaną na srebrny kolor, pięły się 5 metrów nad ziemię, łącząc się ze sobą łukami, zwieńczającymi sufit. W miejscach, gdzie łukowate sklepienie łączyło się ze sobą, tworząc niewielkie wgłębienia, spoczywały wielkie, szklane żyrandole. W białym pomieszczeniu wyglądały tak, jakby zostały wyżłobione w lodzie. Białe podesty pod szklanymi gablotami przyozdobione były w falujące linie namalowane srebrną farbą. Pod szkłem tkwiła rozmaita biżuteria. Przed jedną z mniejszych ścian stała podłużna lada, zakryta od strony sklepu grubą szybą, za którą stał szereg kas i obitych błękitnym aksamitem krzeseł w większości zajętych.
Klemens rozglądnął się po pomieszczeniu, wyszukując wzrokiem pewnej kobiety. Jego buty stukały cicho o podłogę, ginąc wśród głosów przyciszonych rozmów. W pewnym momencie zobaczył ją. Rudowłosa dziewczyna w czarnej sukience do kolan i czarnym żakiecie. Zaczął zmierzać w jej kierunku. Po chwili ona zobaczyła jego i także zrobiła kilka kroków w stronę Murańki. Kiedy się spotkali, zarzuciła mu ręce na szyję, po czym oderwała się od niego, zakładając niesforny kosmyk za ucho.
- Klimek, co cię tutaj sprowadza? – zapytała, spoglądając na sklep jubilerski.
- Anastazja – odezwał się przyjaznym głosem – dobrze wiesz, jak ja cię lubię. – Uśmiechnął się. – Mam do ciebie prośbę.
Ruda westchnęła.
- A po cóż innego miałbyś przychodzić do swojej przyjaciółki? – Założyła ręce na piersi, mrużąc oczy.
- No właśnie. Dobrze, że mnie rozumiesz. A teraz przejdźmy do rzeczy – zatoczył niewielkie kółko lewą ręką. – Chcę się oświadczyć.
- Ale, że co? Że niby mi? – weszła mu w słowo Anastazja.
- Nie. Agnieszce. – Uśmiechnął się mimowolnie.
- I jaki masz z tym problem? – nie dawała za wygraną rudowłosa.
Klemens przedstawił jej wszystko w nieskładnych zdaniach, gestykulując przy tym żwawo.
- Ile ja bym dała za to, aby Mariusz był równie pomysłowy i romantyczny, co ty – westchnęła. Zamyśliła się przez chwilę, stukając palcem wskazującym o brodę. – Chyba mam pomysł. Dobrze, że przyszedłeś po radę do kobiety, a nie pozwoliłeś sobie dalej główkować. – Szturchnęła go w ramię. – Pamiętasz, jak ostatnio graliśmy w Monopoli i ile było przy tym ubawu?
Klemens skinął głową.
- Widzę po minie, że w twojej głowie nadal nie materializuje się żadna wizja – zacisnęła wargi. 
Po chwili pociągnęła Murańkę do jednego z pokoi dla personelu i dokładnie przedstawiła mu swoją wizję. Słuchał jej z uśmiechem na ustach. W jego głowie cały czas kołatały dwa słowa: tylko ty.
Klemens wstał z łóżka, wkładając bransoletkę do kieszeni. Wziął plecak, przerzucił go przez ramię i ruszył w stronę drzwi. Będąc już na korytarzu zamknął drzwi.
„Tylko Ty. ~K.”
To niemożliwe.
Ale co tak właściwie było niemożliwe? To pojęcie nie istniało dla tego, który postanowił sprawić, że 65. edycja Turnieju Czterech Skoczni stanie się prawdziwym piekłem na ziemi. A wewnątrz tego piekła zamknięty zostanie cały skokowy świat.

   - To zrób coś, żeby tych pieniędzy nie brakowało! – Nerwowy krzyk rozległ się w ciemnym gabinecie, opadając ciężko na podłogę, dźwięcząc głucho w telefonie.
- Nie mam pojęcia co zrobić, aby się nie zorientowali, że fundusze nagle wyparowały – odpowiedział głos po drugiej stronie linii. – Nie są tacy głupi, aby nabrać się na sfałszowane dokumenty. Oni najchętniej to by sobie wszystkie wydatki wytatuowali, aby mieć pewność, że nikt ich nie oskubał – dodał mężczyzna konspiracyjnym szeptem, tak, jakby się bał, że ktoś może go podsłuchać, w przekonaniu, że mówiąc szeptem, słowa te w ogóle nie wydobędą się z jego ust. Ta prawda była jego najgorszym problemem, podcinającym mu skrzydła. Jemu i jego rozmówcy.
Walter Hofer opadł ciężko na fotel, wzdychając.
- Na pewno jest jakiś sposób. Sami z siebie nie wyłożą takiej sumy na stół – powiedział Hofer, ściskając telefon w ręku.
- Można powiedzieć, że potrzeba więcej pieniędzy na chronienie zapalczywych dusz kibiców i zmordowanych istnień sportowców, aby nie dosięgło ich nic złego, takiego jak śmierć – zaśmiał się cicho mężczyzna. IPhone zniekształcał jego głos. – W końcu my się tak bardzo troszczymy o życie naszych wspaniałych, nędznych, chudych szkap. 
- Ty naprawdę myślisz, że nie sprawdzą potem czy wydaliśmy tę sumę na odpowiedni cel? - Walter prychnął. – Poza tym tu nie chodzi już o to, że oni skąpią pieniędzy, ale to jest ich cholerny obowiązek.
- A ty sugerujesz mi, że nie znam się na tym świecie, że nie wiem, jak przechytrzyć system? – zaśmiał się kwaśno. – Mam pewien pomysł.
- Zamieniam się w słuch. – Hofer zapadł się wygodnie w fotel, kładąc nogi na masywnym biurku.
- Wystarczy znać odpowiednich ludzi – powiedział rozmówca Hofera. Walter niemalże poczuł szeroki uśmiech, przylepiający się do jego ucha.
Nagle coś zaszeleściło za oknem i Hofer natychmiast przesunął swój wzrok w tamtym kierunku. Ściągnął nogi ze stołu i powłóczył nimi w stronę wielkiego okna, stając przed nim w pełnym blasku popołudniowego słońca. Stojąc przed okazałą taflą szkła, przyjrzał się uważnie krajobrazowi za oknem, po czym obrócił się na pięcie. Jednak w ostatniej chwili coś przykuło jego uwagę. Tak jakby cień, przechodzący niby szybko, ale jednak mozolnie, zupełnie jakby zależało mu na tym, żeby został zauważony. I jego oczekiwania się spełniły. 
Hofer natychmiast stanął przodem do okna, zaczynając mimowolnie dyszeć. Choć starał się zachować pozory, że to, co zaczęło się już w pewien sposób wiązać z Turniejem, kompletnie go nie dotyczy, że to wszystko dzieje się poza nim, jednak to tylko pozory. Wszystko na pokaz. Walter nie mógłby pokazać komukolwiek, że się boi. Strach jest dla słabych i głupich. Życie trzeba przemierzać z żelazną maską. Strach musi szczelnie skryć się za pewnością siebie. Inaczej przepadnie.
Wziął głęboki wdech, wpatrując ciemnej, tajemniczej postaci. Nic nie widział. Świat za oknem tak jakby zatrzymał się w miejscu, unieruchamiając drzewa, zasypane śniegiem, karząc im zasnąć piekielnym snem. Szczyty górskie w oddali szkliły się blaskiem odbijanym od skrzypiącego śniegu. Wszystko wyjęte z jakiegoś obrazu. Bardzo realistycznego obrazu, będącego życiem.
Głos, wydobywający się z aparatu, który Hofer trzymał przy uchu, kompletnie przestał go interesować. Czasami w jego głowie odbijały się nic nieznaczące słowa, wyrwane z całości, niemające sensu. Teraz liczyło się tylko jedno: dowiedzieć się, o co chodzi. Czyżby Walter był kolejną potencjalną ofiarą? Czy to oznacza, że ma się trzymać na baczności?
Nagle oprzytomniał i zrobił dwa kroki w głąb pomieszczenia. Więcej nie dał rady. To, co sobie uświadomił, kompletnie go sparaliżowało. Gabinet był niewielki. Okno zajmowało dużą część ściany. Za szkłem rozciągał się las, pełen suchych gałęzi, będących doskonałym tłum, w którym można by się schować, zamaskować. Najbliższy pokój, gdzie mógłby się ktoś znajdować, był usadowiony w skrzydle obok. Pokój na pierwszym piętrze. Zero szansy na ucieczkę. Zero szansy na ratunek. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na perfekcyjny strzał w sam środek czoła, zaczynający swoją śmiertelną drogę gdzieś w lesie. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na niemal bezszelestne morderstwo za pomocą noża, wycinającego krwawy uśmiech na szyi. Wszystko może być możliwe.
- Walter? Jesteś tam? – głos rozmówcy Hofera rozlał się po całym pomieszczeniu, tak jakby istniał tylko ten jeden dźwięk. Ten jeden dźwięk, zagłuszający wszystko. Wszystko, poza trzaskiem otwieranych drzwi.
- Muszę kończyć – powiedział Walter, przełykając nerwowo ślinę. Był przekonany, że to już koniec. Że nie ma już wyjścia. Musi odejść z godnością, ale nie podda się bez walki.
Rozłączył się i wsunął czarny telefon do kieszeni spodni. 
Bał się. Autentycznie się bał.
Poczuł ciepłe powietrze na karku, ciepło, bijące od ciała, stojącego za nim. Ani drgnął. Był jak szklany posąg – sprawiał wrażenie potężnego i mocnego, ale w rzeczywistości był kruchy. Zresztą, wszystko jest kruche. Życie, szczęście, bogactwo. Czy we wszechświecie istnieje coś niezłomnego?
Tak, nadzieja.
Miał nadzieję, że to nie skończy się tu i teraz. Że przed wyrokiem śmierci stanie przeciwko naturze, która ukara go za to wszystko, co zrobił.
- Słucham? – przerwał nieznośną ciszę Hofer, nawet nie odwracając się w stronę przybysza.
- To świetnie – odparł znajomy, ciężki głos w jego ojczystym języku, z wyraźnym germańskim akcentem.
Hofer przełknął ślinę, czując, jak ciepłe palce zacieśniają się na jego ramieniu. Zamknął na moment oczy, biorąc przy tym głęboki wdech. Po chwili odwrócił się powoli. Wszystko przed jego oczami rozmazywało się w niewyraźne smugi. Kolory mieszały się ze sobą.
Nie wierzysz, że strach może tak sparaliżować? A jednak.
Kiedy Hofer stał już twarzą w twarz z niespodziewanym gościem, serce nagle mu zamarło. To, co wypełniło jego umysł, było czymś niezwykłym. W jego serce wlała się bezgraniczna ulga i szczęście. 
Przed jego obliczem stał Stefan Horngacher.
- Nadal chcesz to ciągnąć? – zapytał trener Polaków.
Hofer milczał.
- Teraz już się nie boisz?
- Ja nigdy się nie boję. – Kłamstwo, które przecięło powietrze jak sztylet.
Horngacher prychnął.
- Czyżby? – sarknął.
- Stefan, lepiej usiądźmy. – Walter wskazał ręką na biurko, przy którym stały naprzeciwko siebie dwa fotele.
- Nie. Przyszedłem tylko na chwilę – odparł Austriak.
- Skoro tak, to o co chodzi? – zapytał dyrektor Pucharu Świata, zakładając ręce na piersi. Znowu przybrał maskę. Szklany posąg znowu wrócił.
- Ty już dobrze wiesz, Walter – odparł sucho Stefan. Hofer przewrócił oczami. – Wiem, nudzi cię to. Skoro jednak jest to dla ciebie takie nudne, to skocz sobie w sam środek tej czarnej dziury. Zobaczymy, czy wtedy też będzie tak nudno, czy twoje życie się nieco urozmaici.
Hofer przełknął ślinę, nic nie odpowiadając.
- Dzisiaj jeden z moich podopiecznych omal nie stracił życia. I to dwa razy. To nie jest normalne. A jeszcze mniej normalne jest to, że patrzysz na to przez palce. Że cię to nie obchodzi. Ale wiesz, co ci powiem? Mimo iż nie życzę ci śmierci, to pragnę zobaczyć, jak świat odetchnie z ulgą, że w końcu odszedł prawdziwy tyran i morderca. Jeśli zatrzymasz wszystko na czas, wszystko będzie inne.
- I co z tego? – zapytał rozdrażniony Hofer, opadając na krzesło. – To tylko twoje puste słowa, Horngacher. Myślisz, że wystarczy twoje kilka głupich słów i ja od razu ogłaszam naradę, aby zakończyć Turniej i uratować wasze chore sumienia?
Horngacher skinął głową i ruszył w stronę drzwi. Już sięgał po klamkę, kiedy nagle odwrócił się nieznacznie.
- Zginiesz w chwale i bogactwie, nie dostaniesz żadnej, nawet najmniejszej, łzy na swój grobie. Zamiast smutku będzie tylko rutyna, która nie wyraża niczego. Śmierć przyniesie obojętność, która jest gorsza od wszystkiego innego – powiedział, po czym wyszedł, zostawiając Hofera w bitwie ze swoimi myślami.
Po chwili Walter zrozumiał, kojarząc fakty. Teraz on był na celowniku. Musiał się pilnować. Musiał naprawdę dobrze udawać, że się nie boi. Musiał być marionetką we własnej grze.

********
Po pierwsze: baaaardzo Was przepraszam za to, że tak długo musieliście czekać na coś tak krótkiego. Nie miałam czasu. Oprócz tego nie chciało mi się, ale ciiii... Przyznam też niechętnie, że nie jest to pełen rozdział, taki jaki chciałam, ale wtedy musielibyście czekać do co najmniej 14 kwietnia. Następny rozdzisł będzie dłuższy. Obiecuję. Chyba. Oby.
Dam, dam, daaaam! Hofer wraca. Świerzbią mnie palce, żeby już go uśmiercić za to, że jest dupkiem, ale rozum mi podpowiada, że nie wiem, czy to się stanie. Może tak, może nie. Domyślcie się sami.
Poza tym: jak Wam się podoba rozdział? Taka trochę drama time. A gdybyście przypadkiem wpadli na myśl, że z tą brasnsoletką to mi się tak pieprzy, to wiedzcie, że z tej pierdoły zrobię niezłą historię. Dramatyczną. I rozwiążę nurtujące Was pytanie. Jedno z wielu. (Wiem, że Was to ciekawi. Jak wiecie, czytam komy. I jestem bardzo głupia wrażliwa na tym punkcie.)
A tak poza skokami: czy jest tu jakiś 5sosfan? Jeśli tak, to wiedzcie, że jebło mi na tym punkcie zostałam zarażona tym i w ogóle... Ale nie przeszkadza mi to. (Dla niebędących w temacie jest to zespół - 5 Seconds of Summer.)
Pozdrawiam ;***
P.S. Zapraszam do ankiety na dole!

poniedziałek, 21 marca 2016

Rozdział XIII

10:37, 29 grudnia 2016, Oberstdorf

   Kula ognia unosiła się nad szczątkami samochodu, zmieniając powietrze wokół w istną saunę. Płomień raził oczy, a dym drażnił płuca – był niczym papier ścierny, raniący wrażliwe tkanki, przedzierający się przez gardło. Na nitkach utkanych przez wiatr unosił się głośny huk. Suche gałęzie drzew, rosnących wzdłuż parkingu zajęły się ogniem, niknąc pod jego złocistymi językami. Płomienie ślizgały się po gałęziach coraz dalej. Drzewa powoli zaczynały przypominać ognisty dywan.
Hayböck stał na schodach jak zamurowany. Przypominał skalny posąg, uśpiony na wieki. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nie był w stanie niczego z siebie wydusić. Wszystkie słowa zawiązywały się w supeł, nie dając rady przecisnąć się przez gardło i wypłynąć na światło dzienne. Krzyk rozbijał się na niewielkie kawałeczki, który zamieniały się w nieprawdopodobny ciężar i opadały.
Po kilku sekundach Michael usłyszał dziki krzyk. Przełknął ślinę, mając nadzieję, że ten dźwięk był tylko i wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Nasłuchiwał uważnie. Chwilę później krzyk powtórzył się ze zdwojoną siłą, przypominając nieco prośbę o pomoc, rozdartą przez ból. 
Hayböck zareagował natychmiast. Zeskoczył ze schodów, niemalże potykając się o własne nogi. Biegł w stronę buchającego ogniem samochodu. Każdy następny krok był coraz większy – można było powiedzieć, że płynął nad ziemią. Jego stopy ledwo muskały lekko ośnieżony bruk. Dym zaczynał drażnić jego oczy, przez co łzy powoli zasłaniały mu widok. Kaszel rozdzierał jego płuca. Z każdą chwilą zagłębiał się coraz bardziej w odmęty czarnego dymu.
Nagle się zatrzymał. Przyłożył dłoń do ust i kaszlnął ponownie. Dopiero po kilku sekundach uderzyło w niego to, że stoi pośrodku trującego kotła, który swoimi ciężkimi mackami starał się uśpić jego czujność i zwalić go po chwili na ziemię, kładąc go do wiecznego snu. Natychmiast naciągnął kołnierz kurtki na nos, przytrzymując go dłonią. Oddychając z trudem, zrobił powolny krok do przodu.
- Pomocy...! – chrapliwy krzyk przedarł się przez warstwę dymu, uderzając o uszy Michaela.
Hayböck od razu przyspieszył kroku, deptając odłamki szkła, które po wybuchu rozsiały się po całym parkingu. Widział coraz mniej. Nogi zaczynały mu się chwiać. Był świadomy, że długie przebywanie wśród dymu może się dla niego źle skończyć, mimo to szedł dalej. Starał się przypomnieć miejsce, z którego dotarł do niego głos.
Po chwili jego oczom ukazało się coś na kształt ludzkiej sylwetki. Natychmiast przyspieszył, dysząc ciężko. Gdy był już niecałe dwa metry od celu, prześliznął się po masce czerwonego samochodu, który stał mu na drodze, po czym stanął bezszelestnie na ziemi z gracją godną skoczka narciarskiego. Jego wzrok od razu padł na sylwetkę wijącą się z bólu na ziemi. Na widok stanu ciała człowieka skrzywił się, czując, jak całym ciałem przechodzą dreszcze.
Dziewczyna była niemal cała we krwi. Ciało, zaczerwienione od poparzeń, naznaczone było dziesiątkiem małych draśnięć, w których skrzyły się odłamki szkła. Jej noga ginęła pod ciężkim samochodem, który pod siłą wybuchu pojazdu obok przewrócił się na dach, przygniatając ją do ziemi. Drzwi od strony kierowcy trzymały się na jednym zawiasie, pozostałych nie było. Fotele wewnątrz płonęły, buchając ogniem. Czarny dym walczył z powietrzem, sprawiając, że tlen tak jakby uciekał daleko od miejsca wypadku, od tej dziewczyny. Na twarzy szatynki zakwitał ból. Z każdą chwilą walczyła o następny oddech.
Hayböck kucnął obok niej, wyszukując jej dłoni. Kiedy już odnalazł zgrabne palce dziewczyny, ścisnął je kilka razy. Przygryzł dolną wargę, widząc, jak twarz szatynki nieruchomieje w grymasie bólu. Z jej ust wyrwał się dziki ryk.
- Spokojnie, chcę ci pomóc – szepnął Michi, gładząc ją do dłoni. – Nie wolno ci zamknąć oczu, jasne? – przestrzegł ją, kiedy ta skierowała na niego swoje niewidzące spojrzenie.
- Moja noga – wychrypiała, wskazując na kończynę przygniecioną przez dach samochodu. Zaczęła się dziko wiercić, pozwalając łzom wypłynąć z oczu.
- Spokojnie, wydostanę cię stąd – odparł skoczek spokojnym tonem.
Patrząc uważnie na wystraszoną twarz dziewczyny, wstał i przymierzył się do pchnięcia samochodu tak, aby przewrócił się na bok i pozwolił uwolnić spod swojego żelaznego uścisku szatynkę, ale ten ani drgnął. Dziewczyną wstrząsnęły konwulsje bólu. Przyłożył do tego więcej siły. Samochód przechylił się kilka centymetrów, ale już po chwili runął na ziemię.
- Nie pozwól mi tu umrzeć – szlochała dziewczyna, błądząc wzrokiem po krajobrazie, który rozciągał się wokół niej. Ogień szalał wszędzie. Dym okrywał swoją zasłoną każdy jeden cień.
- Nie umrzesz – zapewnił Michi łamiącym się głosem. Gdy zobaczył, że szatynka zamyka oczy, ponownie przyklęknął obok niej i uderzył delikatnie w policzek. – Mów do mnie! – krzyknął, widząc jej niewidomy wzrok, który prześlizgiwał się po nim powoli, nie mogąc skupić się na jednym punkcie.
- Nie chcę umierać! Proszę, weź mnie stąd! – błagała przez łzy, chwytając Hayböcka za rękę.
- Nie myśl o tym – powiedział Michael. – Jak masz na imię? – zapytał, delikatnie wyrywając rękę z jej uścisku. Po chwili wstał, zrobił kilka kroków w stronę hotelu i krzyknął najgłośniej, na ile było go stać: - Pomocy!
Odpowiedziało mu milczenie. Jasna cholera, pomyślał.
- Anne – wysyczała przez zęby szatynka, wijąc się z bólu. – Ja tak bardzo chcę żyć! Proszę... Ufam ci – szeptała, zamykając oczy.
- Będziesz żyć. Tylko proszę, nie zamykaj tych cholernych oczu! – wrzasnął Michael, uderzając bokiem z rozpędu w samochód.
Nagle przed oczami Hayböcka zaczęły tańczyć czarne plamy, a świat wokół wirował. Skoczek robił się coraz słabszy. Zachwiał się na nogach, ale starał się za wszelką nie pokazywać tego po sobie. Ta dziewczyna, Anne, pokładała w nim całe swoje nadzieje na przeżycie. W tej chwili był dla niej kimś niezwykłym, istotą nadprzyrodzoną, zesłaną jej na pomoc. Był kimś porównywalnym do Boga. Właśnie ta nadzieja i wiara w pewność czynów Michaela była jej ostatnim tchem, popychającym ją ku chęci życia. Nie mógł jej tego odebrać. Zacisnął zęby i zrzucił !kurtkę na ziemię.
- Opowiedz mi o czymś, proszę – wyszeptał Hayböck, opierając się o samochód.
Dziewczyna zamrugała, zaciskając dłonie w pięści, po czym złapała łapczywie powietrze i uniosła się na łokciach, ale po sekundzie upadła. Była cała blada. Hayböckowi zostało niewiele czasu, musiał działać zdecydowanie.
- Kiedyś – zaczęła, krztusząc się ciężkim dymem – byłam na wakacjach ze znajomymi w Chorwacji. Mieliśmy wynajęty domek letniskowy sto metrów od plaży.  – Nagle syknęła.
- Mów dalej – zachęcił ją Michael, obchodząc samochód wokół. Musiał mieć jakiś pomysł. W jego głowie szalała jednak bezradna pustka.
- Każdego dnia chodziłam na plażę, ale bałam się wejść głębiej do wody. Bo wiesz – zaśmiała się z bólem – nie umiałam wtedy jeszcze pływać. Pewnego dnia popiliśmy trochę. Nie wiem, co chciałam komuś udowodnić, ale założyłam się ze znajomymi o to, że jednak wyjdę nieco dalej w morze. Bałam się bardzo.
Michael szybkim ruchem uderzył o samochód, sprawiając, że ten uniósł się do góry na dziesięć centymetrów. Natychmiast chwycił dach, starając się niw pozwolić mu z powrotem opaść na zmasakrowaną nogę dziewczyny. Napiął mięśnie rąk, unosząc powoli pojazd do góry. Ciało Anne zaczęło nagle drgać z bólu. Dziewczyna krzyknęła z całej siły, rozdzierając powietrze swoim szaleńczym skowytem.
- Mów dalej! – ponaglił ją Michi, walcząc z samochodem. Jego twarz była cała czerwona, żyły na rękach nabrzmiałe.
- Kiedy woda sięgała mi już podbródka, zaczęłam sobie uświadamiać, że posunęłam się już za daleko i odwróciłam się w stronę plaży, ale wtedy moja najlepsza przyjaciółka zaczęła się ze mnie śmiać. Według niej wcześnie wymiękłam – załkała histerycznie. – Wszyscy się do niej dołączyli, więc zrobiłam jeszcze jeden krok... Boli! – krzyknęła przez łzy, patrząc szeroko otwartymi oczami na poczynania Hayböcka. – W tym miejscu, gdzie postawiłam stopę, rozpoczynała się głębina, a ląd gwałtownie opadał w dół. Wpadłam do wody, nie mogąc wydostać się na powierzchnię. – Jęknęła z bólu. – Podobno spędziłam pod wodą ponad dwie minuty. Ledwo przeżyłam. Proszę cię, nie pozwól mi tu umrzeć, proszę!
Hayböck przyjrzał się zbolałej twarzy Anne. Natychmiast włożył więcej siły w to, co robił, naparł biodrem na samochód i z przeciągłym jękiem zmęczenia, bólu i ekscytacji popchnął pojazd na trawnik. Ten upadł ze zgrzytem na płonące opony, rozdzierając powietrze okrutnym hałasem.
- Nie pozwolę – powiedział. Przed jego oczami przepłynęły czarne mroczki. Zaczął mrugać.
Opadł na kolana obok ciała Anne, spoglądając na to, co pozostało z niegdyś kształtnej nogi dziewczyny. Syknął przeciągle, czując, jak jego ciałem przechodzą nieprzyjemne dreszcze. Wszystkie kości kończyny, pogruchotane, przebijały skórę. Krew lała się gwałtownym strumieniem na ziemię.
Anne podniosła się na łokciu, aby sprawdzić, co wywołało u Hayböcka taką reakcję. Z jej oczu popłynął potok łez, a gardło przedarł krzyk.
- Nie, nie, nie, nie, nie! – wrzeszczała. – Ja nie chcę tracić nogi. Proszę, powiedz mi, że będę miała dwie nogi, proszę! – błagała smutno, szukając prawą dłonią dłoni Michiego.
Hayböck spojrzał na nią pokrzepiająco, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Nie chciał kłamać. Nie mógł zabić jej za życia. W tym momencie nadzieja była jej życiem.
Dym rozlewał się coraz gęściej wokół nich, kryjąc dwie sylwetki w swoich ciemnych odmętach. Michi, kaszląc przeraźliwie, sięgnął dłonią po niebieską kurtkę, po czym zaczął ją drzeć na grube, podłużne pasy. Kiedy przedarł ostatni kawałek, zaczął owijać prowizoryczne bandaże wokół miejsca, z którego krew lała się najgęściej. Widok czerwonej cieczy przyprawiał go o mdłości. Zagryzł dolną wargę. Nie myśl o tym, upominał się.
Nagle zaczął się gwałtownie pocić. Serce galopowało jak szalone, a oddech stopniowo stawał się płytszy. Jego ciało błagało o tlen, którego wokół prawie już nie było. Płuca Michaela tonęły w czarnym dymie.
- Czym sobie na to zasłużyłam? – szepnęła niespodziewanie Anne.
- Świat jest niesprawiedliwy, zawsze kara tych, którzy nie są niczemu winny, a najgorszych zbrodniarzy miłuje ponad wszystko – odparł, czując gorzkie łzy na twarzy.
Po chwili wsunął prawą rękę pod uda dziewczyny, a lewą pod jej plecy i uniósł do góry, chwiejąc się lekko na nogach. Ruszył przez dym, czując, jak sen zaczyna spływać na jego powieki. Jednak on nie mógł polec. Nie teraz. W swoich rękach miał życie tej dziewczyny, która szlochała w jego ramionach.
- Obiecaj mi, że przeżyję – mruczała co chwilę, kręcąc niespokojnie głową. – Chcę to od ciebie usłyszeć.
Hayböck nie odpowiedział. Nie mógł. Nie potrafił.
Nie chciał.
Skupił uwagę na tatuażu, zdobiącym jej nadgarstek – niewielkim kolibrze, rozpościerającym skrzydła do góry.
Dym przed oczami Michiego zaczął rzednąć, wyłaniając spod swojej zasłony gmach hotelu i kilka sylwetek ludzi. Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył kroku. Jego nogi chwiały się teraz na wszystkie strony. Głowę zasnuwała mu mgła. Myśli odpływały gdzieś daleko, kotłując się z tyłu głowy. 
Nagle opadł na kolana. Jęknął przy tym cicho. Już po chwili wokół niego zebrali się ludzie w czarnych strojach, którzy wzięli z jego ramion dziewczynę. Kilka sekund później Michael poczuł, jak wiotczeją mu mięśnie i upadł całym ciałem na bruk, tracąc przytomność. Na twarzy skoczka błąkał się zimny uśmiech.

   Jasne światło lampy rozlewało swoją poświatę po obszernym, białym pomieszczeniu, przebijając się przez delikatną zasłonę utkaną pod powiekami Michaela. Hayböck otworzył powoli oczy, po czym natychmiast opuścił powieki. Białe światło raziło skoczka, sprawiając, że przed oczami zaczęły mu przepływać kolorowe kleksy. Zaczął szybko mrugać, aby spędzić rozmazane kształty spod powiek. 
Gdy odzyskał ostrość widzenia, rozglądnął się wokół. Znajdował się w sali szpitalnej. Białe ściany przyglądały mu się badawczo, chowając się nieśmiało za rzędem jasnożółtych szafek, na których leżała liczna aparatura, a na jednej z nich stał płaski telewizor. Jasny parkiet pokrywał podłogę. Delikatne światło przesączało się przez cytrynowe zasłony, zakrywające okno. Obok miękkiego łóżka, rozpościerającego się pod jego ciałem, stała kroplówka. Jeden z jej końców tkwił w nadgarstku Michaela.
Hayböck zaczął zastanawiać się, co tu robi. Po krótkiej chwili jego umysł zalała fala przebłysków tego, co wydarzyło na parkingu. 
Wybuch. 
Auto. 
Dziewczyna. 
Dym. 
Słowa te przepływały wokół jego wspomnień, nie mogąc dopasować się do żadnego konkretnego.
Zirytowany swoją bezsilnością, podniósł się do siadu i sięgnął po niewielkiego pilota, leżącego na stoliku obok łóżka. Materac zaskrzypiał cicho, przerywając potęgę rytmicznego tykania EKG. 
Czuł się nieco osłabiony, jego ruchy nie były takie pewne, jakie powinny być. 
Nakierowując pilota na ekran, oparł łokcie na kolanach. Po krótkiej chwili obraz się rozjaśnił, po czym oczom Michaela ukazała się ogromna kula ognia. Pasek informacyjny na dole ekranu przesuwał się z niesłychaną prędkością. Hayböck włączył dźwięk, wzrokiem przebiegając po napisach.
„Dzisiaj rano w Oberstdorfie na parkingu przed hotelem «Hinter dem Berg» wybuchł samochód...”
„Cztery osoby zostały przetransportowane do szpitala...”
„Jednym z poszkodowanych jest austriacki skoczek narciarski Michael Hayböck...”
„Przyczyny wybuchu są nieznane, ale za zaistniały incydent oskarża się mężczyznę, który dzień wcześniej zamordował i uprowadził osoby związane ze skokami narciarskimi...”
Nagle Michael zeskoczył z łóżka, wyrywając z nadgarstka wenflon. Skrzywił się trochę, ale już po chwili na jego twarz wkroczył wyraz determinacji. Adrenalina zaczęła go napędzać. Ruszył w stronę drzwi. Będąc już przy ogromnych, białych drzwiach, nacisnął klamkę i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając włączony telewizor. Szedł szybkim krokiem, rozglądając się wokół. Co chwilę zaciskał wargi w wąską kreskę, bijąc się z myślami. A co jeśli...? Nie pozwolił sobie dokończyć tego pytania. 
Przemierzał korytarz zdecydowanym krokiem, co chwilę przenosząc swój wzrok z drzwi prowadzących do sali szpitalnych, na ludzi przechodzących obok niego.
Teraz już wszystko do niego wróciło. Każdy szczegół wyostrzył się ze zdwojoną siłą. Niemal czuł gryzący dym, ocierający się o jego gardło. Natychmiast przełknął ślinę i skupił się na każdych mijanych drzwiach, na każdy szczegół, jaki mógł wychwycić okiem za cienką taflą szkła, która rozciągała się przed niektórymi salami. Szedł żwawym krokiem, nie zwracając uwagi na delikatny ból, kotłujący się w jego klatce piersiowej. Musiał ją znaleźć i zobaczyć, czy żyje. Obiecał jej coś. Zaprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, aby spełnić tę obietnicę.
W pewnej chwili zobaczył pielęgniarzy, pchającym wolnym krokiem nosze szpitalne. Kółka, przymocowane na dole, skrzypiały cicho, odbijając się w głowie Michaela głuchym echem. Jeden z pielęgniarzy otworzył białe drzwi, prowadzące do szpitalnej sali, po czym wózek, na którym leżała nieruchoma sylwetka człowieka, wtoczono do środka. W ostatniej Hayböck zobaczył ten mały szczegół. Tatuaż. Ten sam, w dokładnie tym samym miejscu. Był przekonany, że to właśnie ona, Anne.
Natychmiast przyspieszył kroku, słysząc chaotyczne dudnienie swoich butów o posadzkę. Po chwili stwierdził jednak, że to jego serce. 
Kiedy stanął przed drzwiami do sali, te zamknęły się. Nie zastanawiając się nad swoimi czynami, pociągnął za klamkę, czując z dziką satysfakcją, że zamek puścił bez przeszkód, pozwalając Michaelowi wejść do środka. Zanim jednak zrobił choć jeden krok do środka, czyjaś zdecydowana ręką pociągnęła go w stronę korytarza.
- Tam nie wolno wchodzić! – powiedział ten ktoś, kto właśnie ciągnął Hayböcka w stronę krzeseł stojących pod przeciwległą ścianą.
Michi wyrwał się gwałtownie, spoglądając niespokojnym wzrokiem w kierunku drzwi, ponownie zamykających się. Tym razem usłyszał brzęk zasuwanego zamka. Zaklął cicho pod nosem, podchodząc zdenerwowanym krokiem do drzwi. Na delikatnej tafli białego drewna oparł rękę, kryjąc twarz w zgięciu łokcia.
- Muszę. Ją. Zobaczyć – wysyczał z dziką pasją w głosie.
- Ale tam...
- Nie obchodzi mnie to! – wrzasnął, odwracając się twarzą do kobiety w średnim wieku, patrzącą na niego niewiadomym wzrokiem. – Po prostu muszę ją zobaczyć. Obiecałem jej coś. Coś najcenniejszego. Chcę wiedzieć, czy znowu wyjdę na świnię i wszystko spieprzę. Czy jestem kłamliwym dupkiem – powiedział, wyłamując kostki dłoni. Po chwili dodał: – Chcę wiedzieć, co u niej. Proszę. – Ostatnie słowo wypowiedział bezgłośnie.
Pielęgniarka zmarszczyła brwi. Zaczęła w zamyśleniu skubać palcami dolną wargę, co jakiś czas odruchowo zaczesując lekko podsiwiałe włosy spięte w kok do tyłu. Michael odwrócił się przodem do drzwi, zaciskając za plecami dłoń na nadgarstku. Starał się wychwycić każdy dźwięk dochodzący zza drzwi, każde jedno charakterystyczne piknięcie, któremu wtórowała pędząca raz w górę, raz w dół kreska. Chciał usłyszeć życie. Spełnioną obietnicę. Tu nie chodziło wyłącznie o niego – to było coś ważniejszego od bycia słownym człowiekiem. Już zbyt wiele ludzi ucierpiało na jego obietnicach, tak samo jak i on poległ na obiecywaniu. Teraz nie mógł polec. Wraz z jego wewnętrznym sumieniem, które starało się utrzymać w niezachwianym porządku i sprawiedliwości, poległoby ludzkie życie. Życie, mające jeszcze tyle przed sobą do osiągnięcia.
- Proszę pana – głos pielęgniarki wyrwał Hayböcka z zamyślenia – czy to bardzo ważne? Jest pan kimś z jej bliskich?
Świat rodzi ludzi, a potem każe im żyć. Ale aby mogli oni normalnie żyć, muszą opierać się kłamstwie i trzymać się go jak ostatniej deski ratunku. Muszą być kłamcami.
- Tak – odparł Michael, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. – To ja ją wyciągnąłem spod tego auta – szepnął ledwo dosłyszalnie, muskając przy tym opuszkami palców białe drzwi.
Pielęgniarka skinęła głową, po czym spuściła wzrok na podłogę.
- Może coś dałoby się zrobić – odparła po chwili. – Tylko niech się pan uzbroi w cierpliwość. Niczego nie obiecuję – dodała na odchodnym.
Hayböck westchnął, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Nie miał nic, co zajęłoby go w czasie oczekiwania. Poza tym, nie potrafiłby niczego zrobić.

   Białe drzwi do sali otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Po chwili ciężka noga Hayböcka przekroczyła próg, delikatnie stukając o podłogę. Michael z radością i przerażeniem w oczach spojrzał ostatni raz na pielęgniarkę, zamykającą za nim drzwi, po czym przeniósł wzrok na łóżko szpitalne, na którym rozciągała się tkwiąca w śpiączce farmakologicznej sylwetka dziewczyny.
Wciąż patrząc na łóżko, zrobił kilka kroków do przodu, po czym zatrzymał się i przełknął ślinę obok guli, która wyrosła mu w gardle. Jego następne kroki były automatyczne – nawet nie zdążył się zorientować, kiedy ponownie oderwał swoje stopy od ziemi. Po kilku sekundach okrutnego przemarszu, usiadł na krześle obok łóżka, splatając palce ze sobą. Jego wzrok natychmiast skierował się na zamarzniętą w kojącym śnie twarz. Plastikowa rurka pod jej nosem cicho syczała, tworząc delikatną symfonię w akompaniamencie EKG i przyciszonych głosów dochodzących z korytarza.
Hayböck oparł łokcie na kolanach i zamknął powieki. Nim się zorientował, jego dłoń zetknęła się z gorącą skórą Anne. Zacisnął zęby, przełknął gorzki posmak w gardle, po czym otworzył oczy, wpatrując się ślepo w jej ciało.
Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał z ust pielęgniarki, która go tu wpuściła. „Sepsa. Przykro mi.”
Życie jest zbyt krótkie, żeby można było je skracać.
- Obiecałem ci – szepnął – obiecałem ci, że przeżyjesz. Przepraszam, że kłamałem.
Dopiero w tym momencie zorientował się, że jest ubrany w szpitalną, cienką piżamę. Zimne powietrze zaczęło pełzać po jego ciele, wywołując gęsią skórkę. Dolna warga drżała powoli, wtórując trzęsącym się ramionom. Po chwili zrozumiał, że tego powodem wcale nie jest zimno, ale szloch, wstrząsający jego ciałem. Łzy zaczęły płynąć mu po twarzy, a on nawet nie próbował ich ocierać.
Żyjemy, aby kłamać, i kłamiemy, aby dawać innym życie, zaklęte w nadziei

   Ciężkie powieki Johanna podniosły się powoli. W pomieszczeniu panowała ciemność. Jedynym dźwiękiem, rozchodzącym się w powietrzu była cisza, swoim ciężarem przygniatająca wszystko wokół. Skoczek zaczął powoli mrugać, aby przystosować wzrok do ciemności. Po niecałej minucie przed jego oczami zaczęły materializować się kształty, które już tak dobrze znał, mimo iż był zamknięty w tym pomieszczeniu niecały dzień. Nagie ściany patrzyły na niego smutnie. Rury, rozciągające się wzdłuż szarych powierzchni ścian, wydawały się zbliżać w jego stronę. Zimna podłoga kurczowo trzymała się kilku nielicznych mebli, znajdujących się w pokoju. Niewielkie okienko, tuż pod samym sufitem, zakryte kratami i grubą blachą, przepuszczało delikatną poświatę rannego słońca.
Nigdzie nie było Załatwiacza. Żadnych dźwięków, które zazwyczaj dobiegały z pokoju obok, kiedy porywacz tu był. Nic.
Johann zaczął się wiercić, próbując wstać. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jest związany. Po chwili, szarpiąc za więzy, poczuł ogromny ból w nadgarstku. Starał się ze wszystkich sił poluzować węzeł, aby móc się stąd wydostać. Teraz albo nigdy. 
Forfang już czuł na skórze ciepłą krew, ale nadal próbował się wyrwać.
Nagle jego prawa dłoń odrobinę wysunęła się z morderczego uścisku. Uśmiechnął się do siebie, czując, jak pot wstępuje mu na czoło. Ciesząc się swoim małym tryumfem, powoli wysuwał dłoń z zaciśniętej pętli, która z każdą chwilą wydawała się powiększać swój otwór. W pewnym momencie jego dłoń była już wolna. Podniósł ją do góry, oglądając świeże rany, pokryte krwią. Skrzywił się na ten widok, po czym natychmiast podniósł się w kucki i wolną ręką zaczął rozwiązywać drugi supeł. Szło mu to bardzo powoli, ponieważ prawie nie czuł palców w ścierpniętej dłoni. 
Po kilkudziesięciu sekundach walki z mocnym węzłem, był już wolny. Uniósł obie dłonie do góry, ruszając niespiesznie palcami, aby odzyskać w nich czucie. Czuł, jak przyjemne mrowienie pełza po jego skórze, przynosząc ze sobą ulgę. Rozkoszując się tym uczuciem, przymknął oczy. Gdy po chwili otworzył oczy, jego wzrok od razu padł na ręce. Sznur, wrzynający się w nadgarstki, pozostawił po sobie wiele śladów. Przygryzł wargę i natychmiast wyrzucił ten obraz ze swojej głowy.
Po chwili postanowił wstać. Kiedy się wyprostował, o mało co nie upadł. Podparł się o ścianę, próbując przezwyciężyć naturę i jak najszybciej, nie czekając na powrót pełnego czucia w nogach, dojść do drzwi. Nigdy nie wiadomo, ile miał czasu.
Trzymając się kurczowo ściany, posuwał się na chwiejnych nogach powoli do przodu. Już stał obok drzwi, jego dłoń zbliżała się klamki, kiedy nagle usłyszał brzęk otwieranego zamka, a zaraz po nim klamka poruszyła się powoli na dół. Forfang nie zdążył się cofnąć. Drzwi uderzyły w niego z impetem, przewracając go na ziemię. Upadł na biodro. Poczuł w nim dziwny, dziki ból. Nie krył grymasu na twarzy – jej wyraz zamarł w niemym krzyku.
- Co do chole... – powiedział Załatwiacz, który zaczął błądzić dłonią po ścianie w poszukiwaniu włącznika.
Po chwili pomieszczenia rozbłysnęło jasnym światłem, oślepiając Johanna. Zakrył oczy ręką.
- Ty skurwielu! – wysyczał Załatwiacz, patrząc ze złością na skoczka. Nagle schylił się, łapiąc Forfanga za kołnierz poszarpanej koszuli i uniósł go kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię. Johann zaczął krzyczeć, czując ból w biodrze. – Ty durniu! Zachciało ci się uciekać, tak? – zapytał, zbliżając twarz do twarzy Forfanga na kilka centymetrów. – A ja traktowałem cię ulgowo. – Wypuścił z ręki kołnierz bluzki skoczka, po czym ten opadł na ziemię, uderzając się w łokcie, którymi próbował zamortyzować upadek. Syknął z bólu, na co Załatwiacz odpowiedział z diabelnym uśmiechem: – Dopiero teraz zobaczysz, z kim przyszło ci się zmierzyć – szepnął, prostując się dumnie.
Nagle noga Załatwiacza uniosła się do góry, po czym z ogromną siłą uderzyła w brzuch skoczka. Johann jęknął z bólu.
- Podoba się?
Nie czekając na odpowiedź, wytoczył przeciwko Forfangowi salwę kopniaków. Jego stopa lądowała, wydawałoby się, na każdym skrawku ciała skoczka, omijając tylko głowę. Fala bólu rozlewała się po ciele skoczka, przynosząc na jego twarz łzy bólu. Wił się na podłodze, błagając o litość. Po chwili jego krzyki zamieniły się w szept, a później słowa pulsowały w jego głowie, nie chcąc wydostać się z gardła, uciekając gdzieś głęboko. Za każdym razem, kiedy Załatwiacz uderzał o biodro Johanna, ten czuł dziwne ciepło w środku, któremu towarzyszyły ciche dźwięki. Starając się uciec od bólu, skupił się tylko na nich. Po chwili wsłuchiwania się w chrzęst, zamknął oczy, czując łzy na twarzy, i odciął się zewnątrz. Był tylko on i ten dźwięk. Nie istniało nic innego.
Załatwiacz, widząc opanowanie na twarzy uprowadzonego, uspokoił się, po czym przykucnął obok skoczka i klepnął go w twarz. Powtarzał to tak długo, aż Johann spojrzał wystraszonym wzrokiem na swojego oprawcę i przełknął nerwowo ślinę.
- Kochaniuteńki, zafunduję ci tu takie piekło, że nawet diabeł by się go nie powstydził – wyszeptał Załatwiacz, po chwili wymierzając potężny cios w twarz Johanna.
Wszystko przed oczami Forfanga zaczęło się rozmazywać i chwilę potem jego wzrok zalała fala ciemności. W ostatnich chwilach świadomości usłyszał dumny głos oprawcy:
- Spokojnego snu.

   Coś piszczało. W krótkich, spokojnych odstępach. Coś cicho syczało. Niemalże niesłyszalnie. Coś nieśmiało rzęziło. Mieszało się ze wdechem i wydechem. Coś zaskrzypiało. Krótki ułamek sekundy.
Dawid natychmiast otworzył oczy. Jego wzrok omiótł prawie każdy kawałek białego sufitu, wiszącego nad nim. Zaczął szybciej oddychać. Czuł się dziwnie skrępowany. Poruszał palcami u rąk, potem uniósł ramiona do góry. Dopiero po kilkunastu sekundach wszystko wróciło do jego świadomości. Ponownie poczuł dziwne kłucie wewnątrz czaszki, tym razem zdecydowanie lżejsze.
Na skórze pod nosem czuł przyjemne, lekkie powietrze, które wypływało z przezroczystej, plastikowej rurki, opasającej jego głowę. Czuł, jak zimny plastik łoskocze go, zawijając się za uchem. W jego żyle tkwił wenflon, łączący się z kroplówką. Przezroczysty płyn skrzył się blaskiem słońca, załamującego się w jego tafli. Aparat EKG stał na niewysokiej szafce tuż obok łóżka, wygrywając spokojną melodię. 
Kubacki przygryzł dolną wargę, aby opanować niepohamowaną ochotę na wybuch śmiechem. Sam nie wiedział, czemu zebrało mu się na śmiech. To ewidentnie nie była sytuacja, w której powinien się śmiać. Mimo to, czuł, że kąciki jego ust mimowolnie podniosły się ku górze.
- Dzień dobry – rozległ się przyciszony, głęboki głos.
Dawid powoli odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał głos.
W pomieszczeniu nie było nikogo. Nikogo, poza mężczyzną w szarym płaszczu, czarnym kapeluszu, eleganckich mokasynach i diabelskim uśmiechem na twarzy, siedzącym na stołku obok łóżka Kubackiego. Skoczek odruchowo wpił się głębiej w materac łóżka. Skądś znał już go kojarzył. Wydawało mu się, że widział tego człowieka przynajmniej raz. 
Kiedy przypomniał sobie, kim jest ten, na którego patrzy, przełknął nerwowo ślinę. Jednak po chwili przyjrzał się uważniej twarzy mężczyzny. Rysy twarzy miał mocno zarysowane, modre czarne oczy spoglądały na Dawida z dziką satysfakcją, jasne włosy nieznacznie wystawały spod kapelusza.
Nie. To nie on.
- Powinieneś być zaszczycony tym, że znalazłem dla ciebie chociaż chwilę czasu, skarbie – przerwał ciszę nieznajomy.
Dawid spojrzał na niego, marszcząc brwi.
Mężczyzna wstał, spoglądając na leżącego skoczka z góry. Jego usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. Włożył obie dłonie do głębokich kieszeni, chrząkając cicho.
- Widzę, że nie masz dla mnie żadnego respektu. To cię zgubi. Zresztą nie tylko ciebie. Znam kogoś, kogo już to zgubiło. I teraz to on próbuje swoich sił w tym złym świecie jako osoba, która rozdaje karty. Taka mała zabawa w Boga – mówił z nudą w głosie. – Wiesz, naprawdę nie chcę, aby to tak się skończyło. I tu wcale nie chodzi o honor, walkę dobra ze złem i inne głupoty. – Zrobił pauzę. – Interesuje mnie jedynie zemsta. A ty pomożesz mi zrealizować tę zemstę, blondasku. – Wyciągnął rękę z kieszeni i zmierzwił włosy Dawida.
Kubacki poruszył się niespokojnie, czując, jak jego oddech przyspiesza. O co chodzi temu mężczyźnie? Jaka zemsta? I w czym Dawid miałby mu pomóc?
- Jesteś uroczy, kiedy się denerwujesz. Aż wstyd mi pomyśleć, że muszę to zrobić. Ale taka jest kolejność rzeczy – orzekł mężczyzna, patrząc spode łba na Dawida. Na jego twarzy widać było skruchę. W oczach natomiast panowała istna duma, w której każdy mógłby utonąć i zniknąć w jej morderczych otchłaniach.
- O co ci chodzi? – wychrypiał Dawid.
Nieznajomy prychnął.
- Zaraz się przekonasz. Chcę jednak, abyś wiedział, jak ma na imię ten, który wprowadzi cię prosto do bram raju, gdzie będzie ci zdecydowanie lepiej niż tu, na ziemi. Na ziemi, na której teraz ja przejmuję wartę – wysyczał, zbliżając twarz do ucha Dawida.
Przez ciało skoczka przeszły nieprzyjemne dreszcze.
Nagle nieznajomy wysunął swe dłonie przed siebie, łapiąc za szyję Dawida. Jego długie palce zacisnęły się w morderczym uścisku, cały czas zacieśniając uścisk. Kubacki zaczął się dusić, próbując krzyczeć. Jego ciałem wstrząsały dziwne drgania. Chociaż chciał, nie mógł podnieść rąk. Aparat EKG natychmiast zareagował, zaczynając coraz szybciej piszczeć. Dźwięk był coraz głośniejszy. Odbijał się echem w głowie Dawida. Czuł, że już wiele życia mu nie zostało.
W pewnym momencie coś uderzyło o drzwi od strony korytarza. Krzyki niosły się w powietrzu, tak jakby próbując swoją siłą otworzyć drzwi i wedrzeć się do środka.
- Nazywam się Axel. – Głos nieznajomego zajął całą głowę Dawida, walcząc o siłę przebicia jedynie z biciem serca, które waliło w klatkę piersiową Kubackiego z niezwykłą siłą. – I przyniosę temu świata piekło – dodał, odrywając się od szyi Dawida. Zanim odbiegł od łóżka skoczka, rozerwał rurkę z tlenem pod nosem Kubackiego.
Już po chwili ciało mężczyzny zniknęło za oknem, a do sali szpitalnej wdarł się personel, próbując uspokoić rozdygotanego Dawida. W jego głowie odbijało się tylko jedno zdanie. „Przyniosę temu światu piekło.” Kubacki nie mógł się pozbyć wrażenia, że miało to coś wspólnego z Turniejem.
Sportowiec z trudem łapał powietrze, czując, jak jego ciałem wstrząsają drgawki.
Po kilku sekundach skoczek stracił przytomność.

********
Hejka! ❤❤❤
No kurde... Jaka ja z siebie dumna jestem! Tym oto rozdziałem pobiłam długość jednego rozdziału. Poprzedni rekord wynosił 9 stron, ten ma ponad 10! (Piszę w Wordzie, także tego...) 
Poza tym, wyszło zajeeee....fajnie. Michi bohater, wszyscy odżywają, Dawid prawie umiera... Klasyka u mnie. Na początku myślałam nad tym, aby zabić Dawida, ale uznałam, że nie wypada. Dopiero chłopina skończył sezon najlepszy w karierzr, a ja go tu chcę zabić przed letnim GP, które na pewno wygra... No nie, zabijanie nie jest w moim stylu! (Śmieszne...)
Nie ukrywam też, że jestem mega podjarana i wrukwiona (zwrot z kabaretu!). Po pierwsze: mój kochany Peter zrobił to! Wygrał wszystko i inni mogli go tylko w dupę całować i cieszyć się, że ktoś tak wspaniały ich przeleciał! Po drugie: wkurw level hard na tw pieprzone transmisje. Szwabola rok temu pokazali, a króla to nie? Co to: jakiś pakt z Merkelową?! Ale mniejsza z tym. Internety mi pomogły i obejrzałam dekorację ❤. Aż mi łezki pociekły ze wzruszenia. Zasłużył, król sezonu. Chociaż i tak kochałam go na drugim miejscu. Ale nie zawiódł - był DWA razy DRUGI! (Drużynówka też się liczy!)
Wracając do opowiadania: nie zawiodę Was, będę to dalej pisać! Kocham to! Uwielbiam zabijać i kaleczyć. Niestety w prawdziwym życiu nie było mi dane mieć taką okazję, więc jestem seryjnym mordercą tutaj.
Aha! I jeszcze notka o "Prevcolocie". Najpierw chciałam się wyrobić z tym blogiem, dlatego tak długo nie ma rozdziału tam. Ale obiecuję: niedziela albo nawet wcześniej możecie się spodziewać rozdziału. Zdradzę tytuł: " Szwajcarski obóz koncentracyjny".
No to co? Planica, Planica, snežna kraljica i goodbye sezonie?
Pozdrawiam ;***

wtorek, 8 marca 2016

Rozdział XII

9:02, 29 grudnia 2016, Oberstdorf

   Sztanga uderzyła cicho o ziemię, wytrącając Maćka z rozmyślań. Spojrzał przelotnie na Janka, pochylającego się lekko nad ponad stukilogramową metalową sztangą. Jednak po chwili jego wzrok natychmiast skierował się w stronę lekko uchylonego okna, przez które do pomieszczenia wpadało delikatne światło, rozpylając swoją złocistą mgiełkę nad podłogą. Jasne promyki rannego słońca opływały wszystkie przedmioty znajdujące się w siłowni.
Kot czuł, jak miękkie światło pełzało po jego ciele, wywołując delikatną gęsią skórkę. Potarł rozgrzanymi dłońmi o zimne ramiona i poczuł, jak kojące ciepło rozchodzi się szybko, po chwili ginąc w zakamarkach mięśni.
- Dobra, Janek, wystarczy – rozległ się głos trenera polskiej kadry Stefana Horngachera. – Wszystko dobrze, tylko powinieneś rozstawić nogi nieco dalej od siebie. – Na podkreślenie swoich słów, wystawił ręce przed siebie, ustawiając dłonie równolegle, po czym przesunął je kawałek dalej, zwiększając nieznacznie odległość między nimi.
Ziobro skinął tylko głową, kładąc ręce na biodrach. Po chwili oblizał suche wargi i zrobił kilka kroków w stronę stolika, z którego wziął butelkę zimnej wody gazowanej.
W pomieszczeniu zaskrzypiało. Rowerek, z którego właśnie zsiadł Żyła, wydał z siebie dogorywające dźwięki, obwieszczając wszystkim na sali, że Piotrek zamierzał zmierzyć się ze sztangą, ważącą dwa razy tyle, co on sam. Uśmiechając się głupio, Żyła stanął przed przedmiotem leżącym na ziemi. Przeciągnął się, wyrzucając ręce do góry.
- No, to teraz Piotruś cię trochę potarmosi – powiedział, śmiejąc się.
Maciek parsknął, patrząc jak jego kolega z reprezentacji zamierza się do podniesienia ciężaru. Obserwował przez chwilę poczynania Piotrka, po czym w pełni skupił się nad gruntem, uciekającym pod jego stopami. Pot spływał mu powoli po twarzy, ale mimo to zdecydowanym ruchem uniósł rękę i nacisnął przycisk z opcją zwiększenia prędkości. Poczuł, że taśma ucieka coraz szybciej, ledwo nadążał, ale mimo to dalej zwiększał miarowo szybkość. Pot wpadał mu do oczu, czarna koszulka całkowicie przylgnęła do jego ciała. Dyszał cicho, czując w ustach istną Saharę, jedynie piasku brakowało. Jego szybkie kroki stały się już tak rutynowe, że przestał skupiać się na czarnej taśmie, pędzącej pod nogami. Całą uwagę przeniósł na swoje odbicie, stojące niecałe dwa metry od niego.
Wysoki mężczyzna o zdecydowanym spojrzeniu, z lekko poobijaną, aczkolwiek przystojną twarzą, patrzył na Maćka, przygryzając dolną wargę. Pięknie wyrzeźbiony brzuch, uwydatniający mięśnie, przylegał do czarnej koszulki. Napięte mięśnie ramion sprawiały niesamowite wrażenie. Ciemne włosy opadały mu na czoło, tworząc na jego głowie artystyczny nieład. Harde ciemne oczy aż tryskały energią i determinacją.
Maciek jednak skupił się na tym, co nie było szczególnie istotne. Widział tylko ledwo zauważalne rozcięcie na lewym łuku brwiowym, siniaki zdobiące ramiona i nogi oraz swoją lekko zgarbioną sylwetkę. Ból pleców nie pozwalał mu na całkowite wyprostowanie się. To nie był tragiczny upadek – bywały zdecydowanie gorsze. Mimo to odcisnął na nim piętno. W połączeniu z tym, co się już zdarzyło i mogło się jeszcze przydarzyć. Każdy z tych fioletowo-brązowych kleksów na jego ciele był jak znamię. Napiętnowana skóra opowiadała historię okrucieństwa, rozpoczynającego swoją wędrówkę po ziemi. Po tym nigdy nieprzetartym szlaku, nienaznaczonym jeszcze przez nic tak poważnego, co nie wydarzyłoby się z błędu zawodnika.
Kot był do tego stopnia zdeterminowany, że pragnął zrobić wszystko, aby już wieczorem móc usłyszeć tę niezwykłą i słodką dla uszu melodię, wypływającą z ust trenera. Pracował nad tym, aby trener bez żadnych przeszkód zabrał go na następne zawody. Co prawda, strach paraliżował go na samą myśl o możliwości konfrontacji z oprawcą Floriana Müllera, ale adrenalina i wola walki pchały go do przodu, do tego, aby skoczyć i zwyciężyć samego siebie. Poza tym nie miał pewności, czy zabójca dałby sobie spokój z nim po tym, jakby Maciek wrócił do kraju ze spuszczoną głową i kilkoma nędznymi siniakami. Nic niewartymi ciemnymi plamami.
- Ej, Maciek! Spokojnie – rozmyślania Kota przerwał lekko wzburzony głos Zniszczoła, który już po chwili stanął tuż obok bieżni.
Brunet spuścił wzrok na swoje stopy, poruszające się w zastraszającym tempie. To już nie był zwykły bieg – pędził jak szalony. Ledwo dotknął jedną stopą powierzchni bieżni, a już ją podrywał, aby zrobić następny błyskawiczny krok. Co ciekawe, nawet nie czuł żadnego skurczu mięśni. Był wyjątkowo rozluźniony – czuł się dokładnie tak, jakby po prostu stał, zupełnie jakby jego ciało i umysł oddzieliły się na ten czas i ból przestał istnieć, nie docierał do jego świadomości. Dopiero teraz poczuł, jak kwas mlekowy rozchodzi się po jego obolałych łydkach.
Zniszczoł nacisnął jakiś przycisk na panelu sterowniczym. Taśma, po której biegł Maciek, zaczęła powoli zwalniać, a wraz z nią skoczek miarowo wytracał prędkość, czując, że ból chce rozsadzić mu nogi.
Kiedy już stanął w bezruchu, dyszał głośno, podpierając się dłońmi o kolana. Wydawało mu się, że w każdej, nawet najmniejszej cząstce ciała czuje przyspieszone bicie serca, które w ogóle nie miało zamiaru się uspokoić. Wziął głęboki wdech, po czym wypuścił powietrze ustami.
- O kuź...wa! – w pomieszczeniu rozległ się głos Piotrka, walczącego ze sztangą, która ewidentnie chciała go wgnieść w ziemię. Miał tak zgięte kolana, że to cud, iż w ogóle zdołał jeszcze utrzymywać się we względnym pionie.
Po chwili miękki, aczkolwiek stanowczy głos trenera przerwał milczenie, tłumacząc o czymś Żyle, zawzięcie przy tym gestykulując.
Kot zszedł z czarnej, nieruchomej taśmy i usiadł na podłodze pod lustrem. Złapał między kciuk i palec wskazujący materiał mokrej koszulki i pociągnął do przodu. Na klatce piersiowej poczuł przyjemne zimno, opływające skórę. Zimne powietrze muskało go delikatnie, sprawiając, że co jakiś czas drgał.
Nagle na jego głowę spadł żółty ręcznik. Zaczął nim ścierać z siebie pot. Dopiero po chwili podniósł wzrok na stojącego przed nim Zniszczoła. Olek ręce trzymał założone na piersi. W kącikach jego ust błąkał się tajemniczy uśmieszek.
- Ależ nie ma za co – prychnął Zniszczoł, odgarniając grzywkę opadającą mu na czoło. Jego cichy głos z trudem przedarł się przez dźwięki wydawane przez różnorodne sprzęty znajdujące się w siłowni.
- Skoro nie ma za co, to po co nade mną stoisz? – sarknął Kot.
Olek, jakby ignorując Maćka, podszedł do lustra, odwrócił się do niego plecami i zsunął się na podłogę kilka centymetrów od kadrowego kolegi. Kot, widząc to, westchnął ciężko, kręcąc przy tym głową.
- Niezłe jaja się porobiły z tym Turniejem – powiedział Zniszczoł. – Całkiem jak z jakiegoś dennego filmu.
- Zasmucę cię – to chora rzeczywistość – odparł Kot, wpatrując się w ścianę na drugim końcu pomieszczenia.
Między skoczkami zapadła cisza.
- Niestety – odparł po chwili Zniszczoł.
Milczenie wkradło się między nich, sprawiając, że mur, który wyrósł pomiędzy ich ramionami, wciąż rósł. Słyszeli swoje oddechy, czuli swoją obecność.
- Olek? – przerwał milczenie Maciek.
- Hm? – Zniszczoł odwrócił głowę w stronę Kota.
- Mam już dość tego pieprzonego Turnieju – powiedział Kot, zamykając oczy. – Przez tego dupka nic nie idzie jak trzeba. Miałem dzisiaj skoczyć. Miałem walczyć o jak najlepszy wynik. Ale co, kurwa? Nie! – Wyrzucił prawą rękę do przodu, zgrzytając zębami. – Jeśli jeszcze coś zrobi, to osobiście go znajdę i przypieprzę mu w ten zarozumiały ryj!
Zniszczoł prychnął.
- Uspokój się – rzucił. – Bo ci żyłka pęknie. Chciałem cię tylko poinformować, że ty to akurat powinieneś się cieszyć, że w tym spektaklu to tobie przypadła rola nieszczęśnika orzącego zeskok – dodał zupełnie szczerze.
Maciek spojrzał na niego ze złością w oczach. Po krótkiej chwili przełknął ślinę i jego wzrok złagodniał. Otworzył lekko usta, jednak się nie odezwał.
- No właśnie. O tym nie pomyślałeś. Typowy zarozumiały dupek, dla którego liczy się tylko to, co w pewien sposób uderza w niego. Inne zło wokół jest nieistotne. Byle tylko ominęło szerokim łukiem tego dupka, którym jesteś. W ogóle nie uderza w ciebie ta niepotrzebnie przelana krew – powiedział zupełnie spokojnym, wyprutym z emocji głosem Olek, po czym podniósł się powoli. Już miał iść, ale odwrócił głowę i spojrzał na Kota, szepcząc: - Gdybym, na przykład, ja znalazł się na miejscu Forfanga albo Müllera też byś tak zareagował? Po prostu myślałbyś o tym, że nie będziesz mógł sobie skoczyć, bo przypłaciłeś kilkoma siniakami i straconymi kwali?
Maciek zacisnął szczękę, czując, jak krew nabiega mu na twarz. Pięści samoistnie zakwitły mu na dłoniach, wbijając paznokcie w wewnętrzną ich część. Nagle poderwał się na równe nogi i wysyczał przez zęby:
- Ty zarozumiały dupku! Wydaje ci się, że wszystko wiesz, że wszystko rozumiesz? – Zrobił jeden krok w kierunku Zniszczoła, spuszczając głowę i zamykając oczy. Jego głos był jak jad. – Lekko rzucasz ciężkie oskarżenia.
Pomieszczenie zalało się ciszą. Oczy wszystkich pozostałych skierowały się w stronę Zniszczoła i Kota.
- Mówię to, co widzę – odparł Olek, odwracając się przodem do Kota.
Maciek zaśmiał się.
- W takim razie jesteś ślepy – powiedział. – A poza tym nie radzę ci mówić takich rzeczy. Kto wie, jaka czeka nas przyszłość – dodał głosem ociekającym kpiną i równocześnie bolesną powagą.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że masz z tym coś wspólnego – wysyczał Olek, mrużąc oczy i wkładając ręce do kieszeni.
Wtedy Kot nie wytrzymał i rzucił się na Zniszczoła. Z impetem uderzył w jego twarz pięścią, powalając go na ziemię. Usiadł na nim okrakiem, uderzając jeszcze raz, tym razem rozsądniej, tak, jakby ważył swoje ciosy. Zniszczoł próbował odepchnąć Kota od siebie, ale Maciek przycisnął jego dłonie kolanami do podłogi, krępując jakiekolwiek ruchy rąk. Zamierzał zadać mu kolejny cios, kiedy poczuł ręce odciągające go od Olka. Uspokoił się trochę, wstając szybko. Na ramionach nadal czuł czyjeś ręce. Ale nie zwracał uwagi na to, kto to był. Wzrok ma utkwiony w Zniszczole, podnoszącym się powoli z ziemi, z pomocą Kamila.
- Wszystko okej? – zapytał dwukrotny mistrz olimpijski.
Zniszczoł skinął głową, łapiąc się za obolałe lewe biodro, którym uderzył mocno o podłogę.
- Maciek, co ci odwaliło? – syknął głos, dobiegający zza jego pleców.
Kot odwrócił głowę i ujrzał trenera, opierającego się o lustro naprzeciwko bieżni. Miał założone ręce na piersi. Jego twarz była jak wykuta z kamienia. Jedynie głos wskazywał na jakiekolwiek oznaki nie tyle złości, co irytacji.
Maciek nie odpowiedział.
- O cholera! – powiedział Żyła, puszczając ramię Kota. – Ładną ci operację plastyczną zafundował.
Olek spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Na kości policzkowej pojawiło się niewielkie rozcięcie, z którego ciekła niewielka strużka krwi. Na nosie zaczynał pojawiać się sporych rozmiarów siniak. Dolna warga była cała umazana w krwi. Skrzywił się na ten widok.
- Ładną jak ładną, ale boli – powiedział Zniszczoł, prostując się z bólem.
- Trza było nie całować jego pięści – zaśmiał się Piotrek.
Kot zamknął oczy i biorąc głęboki wdech, wyszarpnął ramię z zaciśniętych na nim dłoni Ziobry. Zgrzytając zębami, ruszył w stronę wyjścia z siłowni. Popchnął szklane drzwi i przekroczył próg. Stał nieruchomo jeszcze przez krótką chwilę, po czym agresywnym krokiem skierował się w stronę swojego pokoju. Dłonie samoistnie zacisnęły mu się w pięści. Sam nie wiedział, skąd wzięła się w nim ta nagła złość i agresja. Wszystkie mięśnie raz się napinały, raz rozluźniały. Oddech miał niespokojny. Był już prawie na końcu korytarza, kiedy nagle usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i stukot kroków. Odwrócił głowę do tyłu i ujrzał pędzącą w przeciwną stronę postać.
Zmarszczył brwi, przy czym zawrócił w stronę siłowni. Jego chód był szybki. Po chwili przyłapał się na tym, że serce bije !u jak szalone, a w głowie szaleją mu niepokojące obrazy, zakrapiane krwią. Potrząsnął głową i doskoczył do drzwi, otwierając je silnie.
- Co się...?
Widok, który zastał, sprawił, że jakiekolwiek słowa uwięzły mu w gardle. Na podłodze obok sztangi leżał Dawid. Jego twarz była blada jak kreda. Z jego nosa płynęła strużka krwi. Przy ciele Kubackiego klęczeli Stoch i Zniszczoł. Horngacher stał niespokojnie, trzymając ręce na głowie. Kamil trzymał w dłoni ręcznik, na którym widniało już kilka okazałych czerwonych plam. Powolnym i delikatnym ruchem ponownie starł twarzy Dawida krew, płynącą w zastraszającym tempie, nie chcącą przestać wydobywać się na zewnątrz.
Maciek, zanim się zorientował, klęczał obok Stocha, ze strachem w oczach patrząc na Kubackiego, który z trudem utrzymywał się w stanie świadomości. Lada chwila mógł stracić przytomność. Jego ciałem przechodziły dzikie dreszcze, po czym nieruchomiał. Oddech stawał się płytszy, a twarz coraz bardziej bielała. Co jakiś czas niespokojnie ruszał palcami, tak jakby próbował coś w nie chwycić.
- Dawid! – krzyknął Zniszczoł, widząc, że ten zamyka oczy. Utrata przytomności mogła w tym przypadku wiele kosztować, tym bardziej, że nikt nie wiedział, co się stało. – Chłopie, musisz... – mówił, ale widząc, że Kubacki już opuścił powieki, a jego ciałem przeszły delikatne drgania, przerwał i uderzył go w policzek. 
Dawid niechętnie otworzył oczy, próbując coś wychrypieć, ale był tak słaby, że z trudem rozchylił wargi, aby wydać z nich cichy jęk.
- Gdzie ten Żyła? – krzyknął przeraźliwie Horngacher, chodząc w kółko wokół skoczków. Z jego głosu wyzierała wyłącznie złość, ale tak naprawdę był przerażony. Jeden z jego podopiecznych nagle zrobił się niemal przezroczysty i upadł na ziemię, wydając z siebie przytłumiony krzyk.
Jakby na jego zawołanie do pomieszczenia wparował Piotrek, niemalże tratując drzwi. Zaraz za nim wszedł Aleksander Winiarski. W jego niebieskich oczach można było wyczytać niepokój. Wianuszek włosów, okalający łysinę na czubku głowy, sterczał nieskładnie na wszystkie strony. Podbiegł do leżącego Dawida i przykucnął u jego boku. Wszyscy zawodnicy natychmiast odsunęli się od Kubackiego, patrząc na poczynania lekarza w polskim sztabie.
- Podajcie mi jakiś czysty materiał – powiedział Winiarski, chwytając palcami za nasadę nosa Dawida. – Natychmiast!
Ziobro popędził w stronę szafek, w których leżały nieużywane ręczniki i wziął jeden z nich. Szybkim krokiem podbiegł do lekarza, podając mu materiał. Aleksander wziął go do ręki i rozerwał na kilka podłużnych kawałków.
- Dawid, otwórz oczy i staraj się coś mówić – powiedział pewnym głosem lekarz.
- Zaraz.. zwymiotuję – wyszeptał Kubacki, oddychając niespokojnie.
Winiarski zaczął tamować krwawienie. Poprosił Murańkę, aby ten pomógł mu postawić Dawida do pionu, aby ułatwić proste zatamowanie krwotoku.
- Co mu się stało? – zapytał Maciek Stocha.
- Zasłabł – odparł lakonicznie Kamil.
- Tak po prostu? – dopytywał dalej Kot, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Po chwili Winiarski wyciągnął z kieszeni telefon i wykonał jeden telefon. Kilka minut później do siłowni wparowali mężczyźni z noszami, aby przetransportować Dawida do szpitala.

   Mężczyzna w białym kitlu zamknął za sobą drzwi, zaciskając wargi. Wpatrywał się w arkusz kartek, które trzymał w ręce. Okulary w czarnych oprawkach zjeżdżały mu z nosa. Odgłos jego kroków niósł się po korytarzu ze zdwojoną siłą, mieszając się z cichym piskiem EKG. Chirurg podszedł do mężczyzny siedzącego nerwowo na krześle i chrząknął cicho, aby zwrócić jego uwagę.
- Co z nim? – zapytał trener Horngacher, wstając.
Chirurg wydął usta, spoglądając na kartkę.
- Dobrze nie jest. – Trener westchnął, przecierając dłonią twarz. – Ale najgorzej też nie jest. Organizm jest bardzo osłabiony. Zrobiliśmy kilka wstępnych badań, ale, prawdę mówiąc, niezbyt rozjaśniły nam sytuację.
- To znaczy?
- W organizmie pacjenta znajduje się narkotyk kokaino-podobny. To on wywołał ten silny krwotok, jednak nie jesteśmy pewni, czy ta substancja sama z siebie potrafiłaby doprowadzić organizm do takiego stanu i aż tak gwałtownego wzrostu ciśnienia krwi. – Przerwał, aby patrzeć ręką brodę. – Niestety medycyna nie zna jeszcze tej substancji, jaką wykryliśmy. Ani żadnej innej, która byłaby podobna – powiedział, po czym dodał niechętnie: – Poza tym nie jesteśmy w stanie zbadać składu tego narkotyku, ponieważ sądzimy, że wywołuje takie silne reakcje tylko w połączeniu z inną substancją.
- O Boże... – jęknął Horngacher, opadając na krzesło.
To nie mogło się skończyć dobrze.
- Chciałbym pana zapewnić w imieniu całego...
- Nie potrzebuję żadnych bezsensownych zapewnień. Tym bardziej, że nie zawsze da się spełnić te zapewnienia. Niech pan nie rzuca pustych słów na wiatr – przerwał Horngacher, po czym wstał i ruszył w stronę wyjścia. – Do widzenia – mruknął na odchodne.
Idąc białym korytarzem, patrzył na czubki swoich butów. Przygryzał co jakiś czas nerwowo dolną wargę. Czas pędził, a bomba zegarowa przypięta do Turnieju tykała w zastraszającym tempie. Wystarczy zbliżyć się do jej wnętrza odrobinę bliżej, i wszystko wybuchnie. Nie będzie czego zbierać. To będzie upadek z wysokiej półki.

   - Wszystko nie tak! Wszystko! Cały wszechświat przeciwko nam! – krzyczał zdenerwowany Skrobot, klnąc przy tym siarczyście. – No cholera jasna! Z siedmiu zrobiło się pięciu! – zaczął wymachiwać zamaszyście rękami na wszystkie strony. – W takim tempie to do sylwestra nie ostanie się nikt o zdrowych zmysłach! Ja temu gnojowi to bym najchętniej do dupy nakopał!
Zniszczoł westchnął.
- Uspokój się, zaparzymy ci ziółka, zrobimy małą terapię na wytrzymałość psychiczną i po sprawie. To, co się tu dzieje, jest ponad nami – powiedział Olek, wstając z łóżka.
- Ale my musimy...
- Nie, mylisz się. My tutaj zbyt wiele nie zdziałamy poza tym, że wyciągniemy z ZUS-u nieco pieniędzy na zasiłek pogrzebowy – odparł Zniszczoł, podchodząc do okna.
Skrobot popatrzył chwilę na Olka, od którego aż bił spokój.
- Ale przyznam ci, że trochę się boję – dodał po chwili milczenia Zniszczoł. Oblizał wargi, po czym odwrócił się w stronę Kacpra. – Jednak najlepszym sposobem, aby zagłuszyć w sobie ten strach jest mieć go po prostu w dupie.
- I udaje ci się to całkiem dobrze – mruknął Skrobot, opierając łokieć na eleganckim szklanym stoliku.
Odpowiedziało mu długie, przeciągłe milczenie, które wydawało się być zabójcze. Ostre jak nóż i nieuchronne jak los.
Kacper wstał powoli, po czym ruszył w stronę drzwi. Wlókł stopy po podłodze – po pomieszczeniu rozpływało się szuranie, które było hipnotyzujące, monotonne i pewne. Jeden z niepewnych elementów tego wszechświata. Tego dziwnego wszechświata. Skrobot już kładł dłoń na klamkę, kiedy dotarł do niego stanowczy głos Olka:
- Nie.
- Co: nie?
- Jeszcze sobie z tym nie poradziłem. I to jest najlepszy dowód – wskazał dłonią swoją posiniaczoną twarz. – Z nerwów potrafiłem osądzić Maćka jako zdrajcę i mordercę. Żałowałem tych słów nawet wtedy, gdy je mówiłem, ale i tak coś kazało mi to powiedzieć. Bo to jest moja bariera przed strachem. W ten sposób odsuwam od siebie nóż, które może już niedługo wyrosnąć przed moim gardłem – powiedział, z każdym słowem zbliżając się coraz bardziej do szeptu.
Skrobot popatrzył na niego z podziwem i niepewnością w oczach.
- Kacper? – odezwał się ponownie Zniszczoł.
- Tak?
- Pamiętaj: nie ufaj nikomu. Choćby nie wiem co. Szczególnie teraz – niemalże szepnął, spuszczając głowę. – Ja już popełniłem ten błąd i... boję się, że straciłem dobrego kumpla – szepnął, zamykając oczy.
Kacper podszedł do Olka i klepnął go w ramię. Widząc, że Zniszczoł ledwo powstrzymuje się od łez, przygryzł dolną wargę i odwrócił wzrok. Po chwili w pokoju rozległo się ciche szlochanie. Skoczek opadł na ziemię, opierając się plecami o łóżko i kryjąc twarz w ramionach pozwolił sobie na łzy.
- Aleks... – powiedział Skrobot, kucając obok sportowca.
- Nie pocieszaj mnie. Zapamiętaj mnie takiego teraz. Płaczącego. Załamanego. Pustego w środku – powiedział Zniszczoł, unosząc zalaną łzami twarz do góry. – Chcę, żebyś wiedział, że żałuję – dodał po kilki sekundach.
- Ale czego?
- Dowiesz się w swoim czasie, wszyscy się dowiedzą. Tylko obiecaj mi jedno – zrobił krótką przerwę, aby oblizać wargi – nie odwracaj się do mnie tyłem.
Skrobot wstał gwałtownie, patrząc w szklące się oczy Olka, po czym zapytał głosem przepełnionym strachem:
- Zniszczoł, coś ty zrobił?!
Olek przez chwilę bił się z myślami, patrząc tępym wzrokiem na ścianę naprzeciwko. Nie wiedział, czy wyznając prawdę nie zostanie sam ze swoim sumieniem, czy smutek i przede wszystkim żal go nie przygniotą swoją wagą. Żałował, że to zrobił, ale teraz było już za późno, a żal stał się pustą istotą, zupełnie nic nieznaczącą. Nie mógł nic zmienić. Jedna zła decyzja nie mogła zostać przez niego cofnięta.
W końcu wziął głęboki wdech i otworzył usta, aby wyrzec swój własny wyrok, coś, co miało go skazać na zsunięcie go na boczny tor. Na koniec. Na utonięcie w sobie.
Nagle przez uchylone okno do pokoju wdarł się dziki trzask. Skrobot natychmiast podbiegł do okna, a przed jego oczami ukazała się kula ognia, wyrastająca z ciemnego samochodu. Języki ognia rosły na kilka metrów w górę, co jakiś czas wznosiły się, aby z powrotem opaść.
- O cholera! – syknął Kacper.
- No to zaczęła się prawdziwa wojna. To już nie są zwykłe zabawy – powiedział Olek, stając obok Skrobota. – Obawiam się, że tylko ci, którzy polegną, będą w stanie dojrzeć jej końca.

********
Oł maj gosz! Zaskoczyłam Was, nie? Zapewne większość z Was uznała, że rzuciłam to coś w cholerę i nie zamierzam wrócić, ale jednak nie. Ale jednak jestem, żyję i teoretycznie mam się dobrze. Teoretycznie, bo przegrałam dzisiaj w konkursie na układ taneczny na dziń kobiet! A szkoda, bo razem z klasą miałyśmy całkiem niezły ten układ... Ale do rzeczy.
Wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet, kobitki! Jakby nie było, rozdział w dzień kobiet, więc prezent jest. Specjalnie spięłam dupę i zmieniłam trochę rozdział, aby zdążyćna dziś.
Poza tym usprawiedliwienie: miałam ciężki tydzień. Oddałam dwa opowiadania na konkurs i loczę, że mi się uda. Jak będzie dobrze, to następny rozdział będzie szybko. Nawet bardzo, bo wysokie osiągięcia mnie cholernie motywują. (Jeśli będzie ktoś chętny to wstawie linka do tych opowiadań.)
Tym razem rozdział trochę bardziej polski. 100% Polnisch. No... Może poza Horngacherem, którego mianowałam trenerem (i tak też będzie na serio), ale jego już można zaliczyć do Polaków. W tym opowiadaniu. Nawet nie wiem czemu tak wyszło. I czemu padło na Dawida. Wiem jedno: Olek musiał być. Ja chcę skoków Olka w PŚ! To nie fair, pierdzielić Gratzera za to, że nie dał mu nawet szansy na skok. A nuż by pierdolnął 130! (Tak, wielka fanka Zniszczoła. Swego czasu nawet "Zniszczołowa", ale wyrosłam z hotkowania. Czyli wymądrzałam.)
Poza tym nareszcie pierdolnęłam (przepraszam!, więcej przeklinać nie będę, już wyłączam łacinę...) nawiązaniw do tytułu bloga. Bum szaka-laka! Moje mądrości życiowe w ustach Olka!
Pfff... Ale się rozpisałam. Ale miałam prawo, bo ostatnio komunikowałam się z Wami pod rozdziałem 15 dni temu.
Pozdrawiam! ;***