niedziela, 17 stycznia 2016

Rozdział VIII

17:56, 28 grudnia 2016, Oberstdorf

   Dziennikarze, kamery, mikrofony, kakofonia dźwięków, niewyraźne szepty. Niewyraźne sylwetki, tłum ludzi, dzikie buczenie sprzętów. Pytania, odpowiedzi. Milczenie, głos, cisza, szmer.
„Czy są powody do obaw?”
„Jak można było dopuścić do czegoś takiego?”
„Czy naprawdę nikt o tym nie wiedział?”
Blade pytania rzucane w pustkę niosły się w przestrzeni niczym nic nie znaczący pył; kurz płynący w powietrzu dążący do osiadnięcia na delikatnej oprawie książki, kolorowych zeszytach pełnych nic niewartych zbitek, wydawałoby się, przypadkowych literek. Błysk czerwonej lampki kamery chodził wszędzie, podążał za każdym. Był niczym wszystkowidzące oko, wszystkosłyszące ucho, wszystkowiedzący wszechświat.
Na każdym metrze kwadratowym korytarza piętrzyło się stado wygłodniałych dziennikarzy, chcących zaspokoić swoją ciekawość, pragnących żerować na czyjejś psychice, wyciągać z zakamarków świadomości wszelkie myśli, obawy, przekonania, spostrzeżenia. Nic nie może się równać potędze mikrofonu. Nie ma istoty, z której nie da się nic wyciągnąć. Nie ma świata, w którym myśli nie mogą zostać skradnięte, wywleczone na światło dzienne, powieszone na słupie przed całym światem.
Norweski szkoleniowiec kroczył dumnie przed siebie, nie zwracając już w ogóle uwagi na natrętne hieny, stojące mu na drodze. Każde pytanie rozbijało się w jego czaszce z niewyobrażalnym bólem. Grad pytań był niemożliwy do zniesienia, słowa ociekały współczuciem, głos był pełen współczucia, jednak satysfakcja, jaką dawały te ostre jak sztylety pytania, ociekające bolesnymi wspomnieniami zwitkiem kończyn spowitych zielonym całunem światła, była czymś pięknym; to tak jakby przyprzeć kogoś do muru, wbijając mu nóż między żebra, w tej samej chwili mówiąc, że nigdy nie zrobi się mu krzywdy, że ból jest drogą ucieczki do świata realnego, istniejącego poza barierami wszystkiego, co dotychczas było określane jako szczęście.
Stöckl przedarł się z trudem przez hol, po czym wsiadł do windy. Kiedy drzwi się zamknęły, oparł czoło o ścianę, czując delikatne drżenie niewielkiego pomieszczenia. Wziął głęboki wdech i wstrzymał na chwilę powietrze w płucach, po czym natychmiast wypuścił je przez usta. Kiedy znowu wciągnął zimne powietrze, czuł, jak delikatny jego szmer obmywał jego płuca.
- Przeżyje. – Cichy niepewny głos przedarł się przez krzyczącą ciszę.
Alex odwrócił głowę w kierunku, skąd przypłynęło to jedno słowo niosące jednocześnie ulgę i niepewność. Na jego ustach zakwitł bolesny uśmiech.
- Racja, bo w końcu każdemu raz do roku zdarza się być porwanym przez jakiegoś psychopatę – zakpił.
Milczenie, które zapadło, było nieznośne, dotkliwe. Napięcie rozciągało się w powietrzu, było prawie namacalne. Blade światła oświetlały dwie sylwetki, wpatrujące się ślepym spojrzeniem w podłogę.
- Racja – odparł trener austriackiej kadry. – Chciałem tylko...
- Wiem, co chciałeś, ale nie wyszło, jasne? Nasłuchałem się już dość na korytarzu od tych... tych... tych... – Stöckl zagryzł dolną wargę. – To jest bez sensu.
- Rozumiem cię, Alex.
Alexander zaśmiał się cicho.
- Nie, nie rozumiesz mnie wcale a wcale – powiedział kręcąc lekko głową. Uśmiech nie schodził z jego bladej twarzy.
- Forfang przynajmniej jeszcze żyje – rzucił ponuro Kuttin. – Na pamiętasz? Taką masz krótką pamięć? Czy muszę ci przypomnieć, czyje zwłoki wynoszono dzisiaj spod skoczni? – dodał, przełykając gulę w gardle.
Stöckl podniósł zimne spojrzenie, wpatrując się w lustro, zasłaniające jedną ze ścian. Po chwili zamrugał leniwie powiekami i spojrzał na twarz trenera Austriaków. Ból malujący się na twarzy Heinza był prawie cielesny; obłąkańczy uśmiech malował się na jego twarzy, oczy zmieniły się w dwie ziejące cierpieniem czarne dziury.
- Przepraszam – szepnął Alex. – Przepraszam – powtórzył, tym razem pewniej.
- Wiem.
Niezręczną ciszę, jaka nastała przerwał dźwięk otwierających się drzwi windy. Norweski szkoleniowiec przygryzł dolną wargę, patrząc na wychodzącego z windy szybkim krokiem Kuttina. Chciał coś powiedzieć, ale nim zdążył się zebrać w całość i przepuścić cokolwiek obok guli w gardle, drzwi windy zasunęły się powoli.
- Przepraszam – powiedział sam do siebie, przykładając ramię do czoła. Nie marzył teraz o niczym poza ciepłą pościelą, wygodnym łóżkiem i błogim snem. Snem, będącym barierą od świata, zaporą chroniącą go od zmartwień.
Wzdrygnął się, słysząc, że drzwi windy zatrzasnęły się w cichym kliknięciu.
Był zły. Zły. Złyzłyzłyzłyzły. 
Zacisnął pięść, przywierając napiętymi palcami do uda. Jego usta zmieniły się w wąską kreskę, a oczy w niewielkie szparki. Zdusił krzyk i nagle z całej siły uderzył w lustro. Pięść, uderzając o szklaną taflę, stworzyła rozległe pajęczyny, ciągnące się przez wiele centymetrów. Niektóre odłamki szkła opadły na ziemię, uderzając o podłogę z cichym, ledwo dosłyszalnym brzdękiem.
Kiedy drzwi zaczęły się rozsuwać, oderwał powoli swoją zakrwawioną dłoń od lustra, patrząc na swoje zniekształcone odbicie. Pełne szram. Pełne niedociągnięć.
Taki był teraz w środku. Rozdarty na miliony kawałków, odarty z godności, z nadziei, z jakichkolwiek głębszych uczuć. Jego zmysły były otępiałe. Nie czuł potwornego bólu, przeszywającego jego dłoń. Nie słyszał pulsującego serca, walącego w pierś z taką mocą, że to cud, iż nadal utrzymywał je pod warstwą skóry, mięśni i kości. Nie widział niczego oprócz pęknięć na szkle, które zlewały mu się w jedną prostą linię. Nie wyczuwał ostrego zapachu krwi, potrafiącego spowodować utratę przytomności. W ustach miał twardą, suchą pustkę. 
Linie życia mknęły przed jego oczami w zawrotnym tempie; raz zakręcały o sto osiemdziesiąt stopni, raz truchtały w linii prostej, co jakiś czas pokonując na swojej drodze niewielkie zakręty. Jedne gwałtownie się urywały, inne zaś wydawały się nie mieć końca. Rozbite szkło było kruche. Jak życie. Jak ostatnie tchnienie wydawane przez kogoś, kto nie spodziewa się końca. 
Ze łzami w oczach obrócił się na pięcie i wyszedł z windy, chowając czerwoną od krwi dłoń do rękawa. Szedł z zamkniętymi oczami. Mimo to, wiedział, jak iść. Każdy jego krok był taki, jakby wcześniej go zaplanował, jakby szedł po linii wyznaczonej na mapie. 
Będąc kilka metrów od drzwi, prowadzących do jego pokoju, przystanął na chwilę. Otworzył niepewnie oczy, po czym obrócił się przodem do drzwi numer 251. Podniósł do góry lewą dłoń. 
Puk-puk.
Chciał zapukać.
Puk-puk.
Wystarczy dotknąć zimnego, wręcz zlodowaciałego drewna. Uderzyć delikatnie. 
Ale jego ręka zawisła w powietrzu. Nie mógł. Nie umiał. Nie potrafił. To było dla niego zbyt trudne. Odległość między jego dłonią, a drzwiami, wdawało mu się być niczym miliony lat świetlnych. 
Po chwili usłyszał ciche stukanie. Drzwi otworzyły się po niecałych dziesięciu sekundach. Kiedy w progu pojawiła się chuda męska sylwetka, przełknął gulę w gardle.
- Trener? – zapytał rozmyty kształt o głosie lekkim jak piórko.
- Wiem, kim jestem – odparł Stöckl, mrugając przeraźliwie.
Po chwili przed jego oczami zmaterializowała się sylwetka Andersa Fannemela.
Chłopak niepewnie cofnął się kilka kroków do tyłu, wpuszczając do pokoju Alexa. Trener wszedł powoli do środka i natychmiast usiadł na jednym z łóżek. Włożył dłonie między uda i podniósł martwy wzrok na skoczków.
Jeden. Fannemel.
Dwa. Tande.
Trzy. Sjøen.
Cztery. Gangnes.
Pięć. Stjernen.
Sześć. Hilde.
Forfang... Zero.
Przez kilka minut przyglądał się twarzom swoich podopiecznych, licząc, że Johann zaraz wyskoczy spod łóżka. Że to, co wyświetliło się na stadionie na telebimie, było tylko złym snem. Pustym, żałosnym, beznadziejnym koszmarem albo najgorszym kawałem świata. Ci chłopacy byli dla niego jak synowie. Nie mógł uwierzyć, że na to pozwolił. Na uprowadzenie Forfanga.
- ...herbatę albo jakieś ziółka? – Niepewny głos wyrwał go z rozmyślań.
- Co? – zapytał Stöckl, kręcąc nieznacznie głową.
- Pytałem – podjął Tande – czy nie zaparzyć trenerowi herbaty albo jakichś ziółek. Na uspokojenie, przykładowo.
- Nie – wychrypiał trener. – Nie. 
Przygryzł spierzchnięte wargi.
- Ale nie pogardziłbym szklanką wody.
- Aj, aj! Kapitanie! – powiedział Tom, stojący najbliżej drzwi. Alex spojrzał na niego zbolałym wzrokiem, po czym zacisnął usta w wąską kreskę. – Dobrze. Przyniosę.
Sytuacja była poważna, skoro nawet Hilde był w stanie zachować choćby odrobinę powagi. 
Norweg wyszedł, zamykając za sobą powoli drzwi. W pokoju zapanowała nieznośna, beznadziejna cisza.
- Takie piękne zawody, taki wspaniały klimat, takie wspaniałe... wszystko – zaczął szeptać trener. – A wystarczy, że jeden psychopata pozwoli sobie na coś... tak okropnego i wszytko się wali. Wszystko. Nie ma już szczęścia, nie ma już zwycięstw. Są tylko rany. Rany. Rany. Rany. Głębokie szramy. – Otarł czoło zdrową ręką. – Co się z nim stało? – Podniósł wzrok, przyglądając się uważnie twarzy każdego z zawodników.
Cisza.
Okropna cisza.
Bolesna cisza.
- Jak on to zrobił? Jak miał czelność dokonać czegoś takiego?!
- To zbrodniarz. Klasyczny dupek, myślący, że wszystko może, że wszystko wie. Nie rozumiem tylko po co to robi? – powiedział cicho Fannemel.
- Właśnie – dodał pewnym głosem Stjernen.
- Wszystko będzie dobrze – zagaił Tande. - Znajdą go. A jak nie, to my wkroczymy do akcji i to właśnie my, nieznośna szóstka...
- Szóstka? Nas jest tu pięciu – wtrącił się Gangnes.
- Szóstka. Tom na to pójdzie. Przygoda i te sprawy... – wyjaśnił Daniel. – Więc tak jak mówiłem: jeżeli to nasza szóstka go odnajdzie i uratuje od tego pieprzonego dupka, to policja będzie nam mogła ledwo do pięt doskoczyć.
- Nie – powiedział trener.
- Co: nie? – zapytał Sjøen.
- Nie możecie czekać. Znajdźcie go. Proszę – szeptał trener.
- Ale... Trener tak na poważnie? – zapytał niepewnie Stjernen.
Stöckl zamknął na chwilę oczy, delektując się ciemnością, zakrywającą jego pole widzenia. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, po czym powiedział zrezygnowany:
- Mogłem się domyślić.
- Ej, nie no. Jak trener chce, to trenerowi możemy sprawić tę przyjemność i wyruszyć na wyprawę ratunkową – rzucił asekuracyjnie Gangnes.
- Lepiej nie – odezwał się, ku zaskoczeniu, Fannemel. – Kto wie, co nam się przydarzy. Nas też przecież może złapać w sidła ten psychopatyczny dupek.
- On ma rację – wychrypiał trener. – Przepraszam.
W tym samym momencie do pokoju wszedł Hilde z filiżanką pełną zimnej, czystej wody. Tom uśmiechał się od ucha do ucha.
- Mam! – krzyknął uradowany.
Podał trenerowi naczynie. Ten wypił kilka łyków, delektując się smakiem wody.
Zapadło milczenie. Znowu.
Zegar na ścianie tykał przeraźliwie, uświadamiając zawodników o każdej mijającej sekundzie. Tik-tak. Tik-tak...
- Jest jedna sprawa, o której nie powiedzieliśmy wcześniej – przerwał ciszę Phillip. W jego glosie tkwiło coś dziwnego. Niepewność? Złość? Strach. – W czasie rozgrzewki. Piłka poleciała gdzieś obok ogrodzenia. My... My się kłóciliśmy, a Johann po nią poszedł. I. Nie. Wrócił. 
- Myśleliśmy, że gdzieś poszedł, więc mieliśmy to gdzieś – dodał Kenneth.
- Ale nie. Nie wiedzieliśmy, że mogło się stać coś... coś... coś takiego – zakończył Fannemel, przełykając ślinę.
- Co? – wybuchnął trener, wstając z łóżka.
Wszyscy skulili się w sobie. Czekali na ostrą naganę od trenera. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Stöckl usiadł z powrotem na miękkim materacu. Przez kilka minut milczenie było jedynym hałasem, który przedzierał się przez twarde powietrze.
Nieoczekiwanie, Stöckl wstał i wyszedł z pomieszczenia.

Muzyka sączyła się przez słuchawki, które Stoch przyciskał do swoich uszu. Był pochłonięty rozmyślaniami. W jego głowie odbijał się głos mężczyzny, który uprowadził jednego ze skoczków. „Każdy skok to krok do śmierci.” Czyli ta kartka na nartach, to wcale niw był żaden głupi, dziecinny żart. 
Upadek Maćka.
Uprowadzenie.
To było zbyt wiele jak na jeden dzień.
- O czym myślisz? – Cichy szept Ziobry jakimś cudem przedarł się przez muzykę, docierając do Kamila ze zdwojoną mocą.
- O tym, co się dzisiaj wydarzyło – odparł Stoch, patrząc za okno. Bus, którym cała Polska kadra zmierzała do hotelu, mknął powoli przez ulice Oberstdorfu.
- Dziwne, co nie? Bo ja też myślałem o tym samym.
- Ciężko się nad tym nie zastanawiać – powiedział Kamil. – Jest pewna sprawa – dodał po kilku sekundach ciszy. 
Janek oparł brodę na dłoniach i spojrzał wyczekująco na Kamila.
- Przed skokiem znalazłem na swoich nartach pewną kartkę – zaczął niepewnie. – Pamiętasz, co mówił ten mężczyzna? O każdym następnym skoku?
- Ekhem – odparł Janek przeciągle. – „Każdy skok to krok do śmierci” – wyrecytował. – O co chodzi?
- Dokładnie to samo pisało na tej kartce, którą znalazłem.
Milczenie, które ponownie zapadło, było nie do zniesienia.
- Czyli... Uważasz, że może być jeszcze ktoś, kto podzieli los Forfanga? – zapytał Janek, przełykając gulę, która mu urosła w gardle.
Stoch nie odpowiedział. Oboje doskonale wiedzieli, że to dopiero początek końca. 

Czy wydawało ci się kiedyś, że miejsce, w którym jedna sylwetka człowieka miesza się z drugą, gdzie morze głów zlewa się w różnobarwną plamę, gdzie aby przejść trzeba się przedrzeć przez chaotyczny tłum jest najbardziej pustym miejscem na świecie? Wszystko wokół działo się poza tobą, odgrodzone od ciebie grubym murem. Niezniszczalnym. Potężnym. Wysokim.
Nie?
A jeśli nie, to czy potrafiłbyś sobie coś takiego wyobrazić? 
Jeżeli jednak tak, to czy było na świecie wtedy więcej niezwykłości, błogostanu, złości, bólu i... normalności? 
To właśnie działo się w głowie Michaela, który podążał do swojego hotelowego pokoju. Jego myśli były pełne kontrastów. 
Z jednej strony był niezwykle zadowolony, wręcz dumny ze swojego skoku. To drugie miejsce było dla niego czymś niezwykłym. Po raz kolejny udowodnił wszystkim na około, a przede wszystkim sobie, że typowanie go do zwycięstwa w Turnieju nie jest zwykłą paplaniną, podpartą tylko i wyłącznie wzglądem na ostatnie dwa lata, kiedy w całym Turnieju, na wszystkich czterech skoczniach skakał niemalże bezbłędnie, gwarantując sobie wysokie miejsca. On naprawdę był w stanie tego dokonać – mógł zgarnąć wszystko. 
Z drugiej strony czuł się beznadziejnie. Nie mógł sobie wybaczyć tej swojej cholernej radości po skoku, wiedząc, że jego serwismen, jego... można już powiedzieć członek skocznej rodziny, zakończył swoją misję na tej ziemi. W boleściach, powoli, z krzykiem zamierającym na ustach. Cały czas nasuwało mu się jedno pytanie: jak można się cieszyć po czymś takim? Ale zaraz wkraczało kontratakujące pytanie: jak można tłumić szczęście po takim skoku?
Skoki wcale nie są aż tak ważne dla mnie, powtarzał sobie w duchu Michael.
Kłamca, podpowiadał mu cichy głos gdzieś wewnątrz jego głowy.
Z zaciśniętymi pięściami na torbie i pokrowcu z kombinezonem przewieszonym przez ramię, przedzierał się przez tłum dziennikarzy, panujący nad całym holem. Prawie każdy, kogo mijał po drodze, zadawał mu pytania, których nawet nie słuchał. Zaciskał mocno zęby, aby nie palnąć przypadkiem jakiejś głupoty. Nie mógł sobie na coś takiego pozwolić; nie teraz.
Po kilku minutach mozolnego marszu, dotarł wreszcie pod drzwi swojego pokoju. Nawet nie pamiętał drogi. Po prostu szedł. 
Położył torbę na ziemi i wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną. Przeciągnął niewielkim kawałkiem plastiku po specjalnym wgłębieniu tuż przy drzwiach, po czym usłyszał cichy dźwięk odskakujące zamka. Nacisnął klamkę i, biorąc torbę z powrotem do ręki, wszedł do pokoju.
Rzucając wszystko na ziemię, podszedł do łóżka i padł na nie jak długi.
Wokół niego panowała ciemność.
Zamknął ociężałe powieki. Oddychał powoli. W jego głowie szalała istna bitwa. Jego myśli przywodziły okropne obrazy. Starał się je wypędzić, ale im bardziej się starał, tym bardziej przypominał sobie szczegóły dzisiejszego dnia. Niby kolejny niewinny dzień z jego życia, a jednak zupełnie inny.
Nie mogąc zasnąć, zaczął się wiercić i liczyć. Jeden. Oddech. Dwa. Oddech. Trzy. Oddech. Cztery. Oddech. Pięć... 
Po chwili usłyszał ciche skrzypienie podłogi. Najwyraźniej Stefan już wrócił, pomyślał. Nie otwierając oczu, obrócił się powoli na plecy. Sprężyny kilkanaście centymetrów pod nim zatrzeszczały ledwo dosłyszalnie. Za oknem panowała prawie idealna ciemność. Wiatr wdzierał się do pokoju przez otwarte okno, szumiąc cicho. Szmer niósł w sobie dziwne szepty, które mieszały się ze sobą. Zupełnie jakby każda cząsteczka powietrza chciała opowiedzieć o czymś Hayböckowi, ale bała się mówić tego na głos. 
Podłoga zaskrzypiała ponownie; podeszwy butów uderzyły niezgrabnie o orzechowy parkiet.
Michi zaśmiał się pod nosem. Kraft znowu próbował go nastraszyć. Rozciągając ręce na boki, Hayböck westchnął cicho. Zaczynało mu się robić gorąco – po wejściu do pokoju nie miał nawet ochoty ściągać zimowej kurtki i czapki. Nie zwracając uwagi na to, że zaczął się pocić, opatulił się miękką pościelą.
Parkiet znowu zaskrzypiał, tym razem jeszcze bliżej.
- Durniu, przestań – powiedział ospałym głosem Michi.
Nagle poczuł, że coś się na niego rzuca. Michael otwarł nerwowo powieki. Mężczyzna w czarnym płaszczu siedział na jego brzuchu, szukając dłońmi szyi skoczka. Napastnik przyparł dłonie Hayböcka do materaca, przyciskając do nich swoje kolana. Po chwili zimne dłonie zacisnęły się na krtani Michaela. Hayböck próbował się wyrwać, siląc się na krzyk, ale nie żaden dźwięk nie mógł się wydostać z jego gardła. Spróbował kopnąć mężczyznę, ale ten tylko zacieśnił ucisk na szyi, powodując, że ostatnie opary odwagi opuściły ciało Michaela.
Płuca skoczka krzyczały o tlen. Powoli zaczął robić się blady na twarzy. Oczy zaszły mu łzami, rozmazując obraz napastnika. Zaczął się trząść. Jego serce biło ze zdwojoną siłą. Michael czuł każde uderzenie w każdym milimetrze kwadratowym ciała. 
Zamykając ciężkie powieki, umysł przypomniał mu obraz tysięcy austriackich flag, który tańczyły cicho na stadionie. Wszyscy kibice zaciskający kciuki, kiedy zasiadał na belce. A potem uczucie swobody, jakie towarzyszyło mu zawsze podczas lotu, owładnęło jego ciało. Leżąc teraz na tym łóżku, pod naporem ciała swojego mordercy, poczuł się dokładnie tak, jakby przeczesywał przestrzeń powietrzną nad skocznią. A potem jego serce przepełniło się echem euforii kibiców.
Natychmiast otworzył oczy i zaczął się szarpać. Nie mógł pozwolić na taki koniec. Zrobił to dla siebie – bał się śmierci. Zrobił to dla swojej rodziny – nie chciał ich zostawiać samych. Zrobił to dla kibiców – nie mógł ich zostawić; nie mógł wyobrazić sobie siebie po śmierci bez tych tysięcy ludzi na każdym stadionie, przed każdym telewizorem. 
Napinając mięśnie ramion, wyrwał swoje obolałe dłonie spod ciała napastnika i złapał za jego łokcie. Michael próbował odciągnąć silne ramiona od swojego ciała, ale przede wszystkim chciał uwolnić swoją szyję ze stalowego ucisku i móc cieszyć każdym następnym oddechem.
Choć wiedział, że jest już na straconej pozycji, i tak walczył.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się, wlewając do środka blade światło z korytarza. Napastnik zacisnął nerwowo szczęki i oderwał jedną dłoń od szyi Hayböcka. Włożył rękę do kieszeni i w ułamku sekundy wyciągnął z niej niewielki scyzoryk. Musiał to zrobić. Teraz albo nigdy.
Kraft stojący w progu natychmiast rzucił się do przodu. Nim zdążył dopaść do niedoszłego zabójcy Michaela, ten odskoczył gwałtownie do tyłu i wyszedł przez otwarte okno. Stefan, pod wpływem strachu, wziął z szafki nocnej niewielką lampę i bez zastanowienia wyrzucił ją przez okno w kierunku mężczyzny.
Po chwili oprzytomniał i rzucił się w stronę Michaela. Usiadł na łóżku obok ciężko oddychającego przyjaciela, po czym pomógł mu usiąść.
- Nic ci nie jest? – zapytał Kraft, spoglądając z zaniepokojeniem na fioletową szyję Hayböcka.
- On... – Słowa utknęły w gardle Michiego. – On... On próbował mnie zabić. A ty pytasz, czy nic mi nie jest?! Jeszcze chwila i by mnie zabił! Stef, gdyby nie ty, już by mnie tu nie było – zaczął cicho szlochać. Łzy popłynęły po jego twarzy. Nie bał się okazywać łez. Tylko ludzie naprawdę odważni nie boją się łez.
- Już dobrze – odparł Stefan, wiedząc, że to nie do końca prawda. – Pieprznąłem w niego lampą. Już nie wróci po takim ciosie – dodał po chwili Kraft, aby rozładować atmosferę. – Bardzo boli?
Michi skinął tylko głową, odrywając prawą dłoń na szyi. Na jego palcach lśniła świeża krew. Spojrzał na nią z obrzydzeniem.
- Bardziej niż to – odparł Hayböck pół żartem, pół serio.
- Pokaż to – rozkazał Kraft i nie czekając na odpowiedź przyjaciela, spojrzał na ranę. Niewielkie wgłębienie, z którego wypływała powoli krew, znajdowało się kilka milimetrów od tętnicy. – Ty to masz szczęście. Jeszcze tylko trochę i...
- Wiem co „i” – odparł sucho Hayböck. – Nie musisz mi o tym mówić.
- Chciałem cię uświadomić.
Michael prychnął.
- Nie wiesz, kto to mógł być? – zapytał nagle Stefan.
Michael pokręcił tylko głową.
- Mam dla ciebie bardzo nieprzyjemną teorię. Polują na nas wszystkich – szepnął prawie bezgłośnie Kraft.
- Ale... po co?
- Mówiłeś coś o jakiejś pieprzonej kartce, kiedy znalazłeś ciało...
- Tak – przerwał mu Hayböck. Nie chciał kolejny raz dzisiaj tego wysłuchiwać.
- Jeżeli to był ten sam gościu, to mamy przejebane.

~~~~~

Chciałabym Was baaardzo przeprosić za tak długie oczekiwanie na rozdział. Miałam bardzo ciężkie dwa tygodnie szkoły (uczyłam się na sprawdzian z pieprzonej chemii, którego i tak nie było i pisałam opowiadanie na konkurs z polskiego). Jestem taka dumna, że po trzech, kurwa, tygodniach dodałam rozdział. Zapuściłam się. Następny rozdział będzie szybciej i napiszę znacznie dłuższy. 
Przy okazji szepnę kilka słówek na temat MŚ w lotach, które dzisiaj dobiegły końca: łzy, wkurw, podziw i radość. Już się nie mogę doczekać PŚ w Zakopanem, tym bardziej, że będę obecna na stadionie <3.
Pozdrawiam i życzę Wam cierpliwości do mnie ;***

14 komentarzy:

  1. Ty nawet nie wiesz jak ja się bałam czytając kolejne słowa tego rozdziału! Jak mogłaś doprowadzić do tego, że Michael znajdzie się w rękach psychopaty? Wiem, wiem, przesadzam, ale za bardzo lubię Michaela, abym mogła czytać prawie o jego śmierci!

    Gdzie jest Forfang? Czy on w ogóle jeszcze żyje?

    Robi się ciekawie, coraz bardziej interesująco i już się nie mogę doczekać następnego.
    Rozdział jak zwykle świetny ;)
    Pozdrawiam
    Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;***
      Forfang żyje, ma się dobrze...
      Ty nawet nie wiesz z jakim ja (psychopatyczmym) uśmiechem pisałam tą część z Michim. Jestem okrutna...
      Pozdrawiam :3

      Usuń
    2. Oj jesteś okrutna! Nie powiem, że nie.
      Jednak nadal w głowie mi sie nie mieści skąd wytrzasłaś tak genialny pomysł na to opowiadanko! Moze wydasz kiedyś książke? :D
      Mam nadzieję, że kolejny naprawdę bedzie szybciej. Trzymam cię za słowo!
      Miłej nocy ;)

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o wydanie książki... Nie głupi pomysł ;)
      A na ten pomysł wpadłam po przeczytaniu kilku książek Dana Browna (swoją drogą polecam).
      Obiecuję, że następny rozdział będzie szybciej!!!

      Usuń
  2. Genialne <3 Twój blog jest genialny <3 Biedny Misiek :( Co ten Załatwiacz... Jak można biednego Forfanga tak trzymać :( Mam nadzieję, że chłopak się jakoś uratuje. Co u Maćka? Dobrze po tym upadku? Dzięki za nowy rozdział :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję Tobie za komentarz!
      Myślę, że w następnym rozdziale powróci wątek Maćka i Johanna.
      Pozdrawiam ;***

      Usuń
  3. No, już się bałam, że zapomniałaś i rzuciłaś to wszystko w cholerę! :D Ale do rzeczy...
    Brakuje mi słów, odebrało mi mowę. Autentycznie. I to w cale nie jest pisane na wyrost. Po prostu zawaliło mnie z nóg. Do końca trzymało w napięciu, w ogóle muszę cię pochwalić za opisy, bo były PRZE-GE-NIAL-NE. Bałam się, że kolejną ofiarą będzie Michi. Na szczęście w porę zjawił się wybawca Krafter i wszystkich ocalił! W pewnym momencie miałam nawet obawy, że los serwismena AUTów może podzielić Stoch ale tutaj też zostały one szybko rozwiane. Martwię się również losem Forfanga. I się poważnie boję, kto będzie następny! :/
    Pozdrawiam i weny życzę! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;***
      Zacznę od tego, że NIGDY nie rzuciłabym tego opowiadania, choćby nawet dla Ciebie i wszystkich, którzy mnie wspierają=>komentują=>motywują.
      Bardzo mnie cieszy, że się podoba :). Te godziny spędzone na pisaniu i wnerwianiu się przynajmniej procentują.
      Pozdrawiam :D

      Usuń
  4. gdyby Michaelowi się coś stało, gdyby Załatwiaczowi udało się postąpić z nim tak jak z Forfangiem to... nie wiem co bym zrobiła. na szczęście na posterunku był Stefan i chwała mu z to! Michi miał ogromne szczęście, że scyzoryk nie uszkodził tętnicy.
    sytuacja w całym skokowym świecie robi się napięta, nie tylko u Norwegów. co do nich właśnie... tak cholernie szkoda mi trenera, widać, że strasznie go to gryzie. popieram słowa Fannemela, teraz już każdy powinien się martwić o swoje własne życie.. nie ważne, czy to Norweg, Austriak, Polak...

    ps. długo cię nie było, mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się niebawem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;)
      Na początku chciałabym napisać, że nareszcie dorwałam się do internetu!!! (Zakopane takie duże miasto, a z internetem lipa...)
      Następny rozdział - to już pewne - będzie w piątek. Wszystko związane z kwestią WiFi...
      Jak ja mam Ci podziękować za to, że caaały czas mnie motywujesz pisząc te komentarze. Przesyłam Ci tysiące buziaków za to ;****
      Jeżeli chodzi o Michiego: nie mogłabym go zabić. Jeszcze nie. (Tak, na pewno to uspokoiłoby wszystkie obawy o niego...)
      Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję :3

      Usuń
    2. możesz mi dziękować wstawiając często rozdziały! :) czekam na piątek, czekam, bo zaczynam się obawiać o Michiego po tym co napisałaś!:O
      ps. Zakopane, aaaaa jak ja Ci cholernie zazdroszczę. nie ma co, za rok albo dwa i ja muszę się tam zjawić! :D

      Usuń
    3. Dobra, w ten sposób to mogę ;***
      P.S.No to życzę Ci żebyś pojechała do Zakopanego, bo warto ❤

      Usuń